Выбрать главу

Skinął nieznacznie głową, na moment odwracając wzrok, a potem znów spojrzał na mnie z taką samą jak poprzednio ciekawością.

Zrobiłem małe kółeczko w środku pokoju. Ujrzałem w głębi Louisa, stojącego w cieniu, obok kominka w sypialni i patrzącego na mnie z niesłychanym zacietrzewieniem i naganą. Nie była to jednak okazja do śmiechu. W ogóle nie było mi do śmiechu. Myślałem o czymś, co powiedział mi Khayman.

— Mam do ciebie pytanie — rzekłem.

— Tak.

— Jestem tu. Pod twoim dachem. Załóżmy, że kiedy wzejdzie słońce, ja udam się na dół do piwnicy i zapadnę tam w nieświadomość. Wiesz. — Zrobiłem drobny gest. — Co byś zrobił? Zabiłbyś mnie we śnie?

Zastanawiał się nad tym nie dłużej niż dwie sekundy.

— Nie.

— Przecież wiesz, kim jestem. Nie masz co do tego najmniejszych wątpliwości, prawda? Czemu byś tego nie zrobił?

— Z wielu przyczyn — powiedział. — Chciałbym się czegoś o tobie dowiedzieć. Chciałbym z tobą porozmawiać. Nie, nie zabiłbym cię. Nic nie mogłoby mnie do tego zmusić.

Przyglądałem mu się. Mówił absolutną prawdę. Nie przeprowadzał żadnych kalkulacji na ten temat. Po prostu zabicie mnie, istoty tak tajemniczej i starej, uznałby za rzecz przerażająco haniebną i niegodną.

— Właśnie tak — powiedział z drobnym uśmieszkiem.

Potrafił czytać w myślach, jednak jego umiejętności nie były wielkie. Czytał tylko powierzchowne myśli.

— Nie bądź tego tak pewien — znów odezwał się z niezwykłą uprzejmością.

— Drugie pytanie.

— Proszę bardzo. — Był niezwykle zaintrygowany. Strach rozpłynął się całkowicie.

— Czy chcesz otrzymać Mroczny Dar? Wiesz. Czy chciałbyś zostać jednym z nas? — Kątem oka widziałem, jak Louis kręci głową, a potem odwraca się plecami. — Nie mówię, że kiedykolwiek bym ci go dał. Najpewniej nie. Ale czy go chcesz? Gdybym był chętny, przyjąłbyś go ode mnie?

— Nie.

— Och, daj spokój.

— Nie przyjąłbym go i za milion lat. Bóg mi świadkiem.

— Nie wierzysz w Boga, wiesz o tym.

— To tylko formuła. Przekonanie jest szczere.

Uśmiechnąłem się. Miał taką sympatyczną, pełną życia twarz. A ja czułem niezwykłe rozradowanie. Krew szumiała mi w żyłach z nowym wigorem. Zastanawiałem się, czy on to wyczuwa; czy choć trochę przestałem wyglądać jak potwór? Czy pojawiły się te drobne oznaki człowieczej powierzchowności, widziane przeze mnie u innych osobników naszego gatunku, kiedy przeżywali uniesienie lub byli czymś zaabsorbowani?

— Nie sądzę, by zmiana zdania zajęła ci milion lat — powiedziałem. — Tak naprawdę nie masz tyle czasu, jeśli się dobrze nad tym zastanowić.

— Nigdy nie zmienię zdania. — Uśmiechnął się bardzo szczerze. Trzymał w dłoniach pióro. Przez krótką chwilę bawił się nim nieświadomie, po czym znów znieruchomiał.

— Nie wierzę ci — powiedziałem. Rozejrzałem się po pokoju; przyjrzałem się małemu holenderskiemu obrazkowi w lakierowanej ramie: dom w Amsterdamie nad kanałem. Popatrzyłem na szron na oknach. Nie dało się za nim nic ujrzeć. Nagle ogarnął mnie smutek, tyle że już nie tak dokuczliwy jak poprzednio. Był akceptacją gorzkiej samotności, która mnie tu sprowadziła, nieodpartego pragnienia, z którym się zjawiłem, aby stanąć w tej małej komnatce i poczuć na sobie jego wzrok; aby usłyszeć, jak mówi, że wiem, kim jestem.

Ogarnęła mnie melancholia. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu.

— Tak — odezwał się skromnie. — Naprawdę wiem, kim jesteś.

Spojrzałem na niego i nagle zebrało mi się na płacz. Doprowadziło mnie do takiego stanu ciepło panujące w tym pokoju, zapach przedmiotów należących do ludzi, widok żywego człowieka stojącego za biurkiem. Przełknąłem ślinę. Nie zamierzałem stracić opanowania, to byłoby głupie.

— To naprawdę fascynujące — powiedziałem. — Nie zabiłbyś mnie. I nie chciałbyś stać się kimś takim jak ja.

— Zgadza się.

— Nie. Nie wierzę ci — powiedziałem po raz wtóry.

Drobny cień przebiegł mu przez twarz, ale to był ciekawy cień. To była obawa, że dostrzegłem w nim jakąś słabość, której on sam nie był świadomy.

Sięgnąłem po jego pióro.

— Pozwolisz? I kartkę papieru?

Podał mi natychmiast jedno i drugie. Siadłem za biurkiem na fotelu gospodarza. Wszystko było bez zarzutu — suszka, mały skórzany kubeczek, w którym trzymał pióra, nawet teczki z manilowego papieru. Bez zarzutu jak on sam, przyglądający mi się na stojąco, kiedy pisałem.

— To numer telefonu — powiedziałem. Wsunąłem mu do ręki kawałek kartki. — Paryski numer adwokata, który zna mnie pod prawdziwym nazwiskiem, Lestat de Lioncourt, będącym, sądzę, w twoich aktach? Oczywiście adwokat nie wie o mnie tego, co ty wiesz, ale może do mnie dotrzeć. A raczej, to ja zawsze jestem z nim w kontakcie.

Nic nie powiedział, ale popatrzył na świstek i zapamiętał numer.

— Zatrzymaj to — powiedziałem. — Kiedy zmienisz zdanie, kiedy zapragniesz zostać nieśmiertelnym i będziesz chętny to wyznać, zadzwoń. Wtedy powrócę.

Już miał zaprotestować. Gestem nakazałem mu milczenie.

— Nigdy nie wiesz, co się może stać — powiedziałem. Rozsiadłem się wygodnie w fotelu i skrzyżowałem ręce na piersi. — Możesz się przekonać, że cierpisz na śmiertelną chorobę; możesz zostać kaleką po nieszczęśliwym upadku. Może zaczniesz mieć koszmary, w których będziesz trupem, nic nie znaczącym strzępem ścierwa. To nieważne. Kiedy zdecydujesz się na to, co mam do zaproponowania, dzwoń. I pamiętaj, proszę, nie twierdzę, że ci to dam. Może nigdy tego nie uczynię. Mówię tylko, że kiedy zdecydujesz, że chcesz to mieć, rozpocznie się dialog.

— On już się zaczął.

— Nie, nie zaczął się.

— Nie sądzisz, że powrócisz? — zapytał. — Myślę, że zrobisz to bez względu na mój telefon.

To było kolejne małe zaskoczenie. Poczułem drobne ukłucie poniżenia. Mimo wszystko uśmiechnąłem się do niego. Był bardzo interesującym człowiekiem.

— Ty mocny w gębie angielski draniu — powiedziałem. — Jak śmiesz odzywać się do mnie z takim pobłażaniem? Może powinienem zabić cię od razu.

To mi się udało. Był wstrząśnięty. Ukrywał to całkiem nieźle, ale widziałem, co trzeba. Poza tym wiedziałem, jak przerażający może być mój wygląd, zwłaszcza kiedy się uśmiechałem.

Doszedł do siebie zadziwiająco szybko. Złożył świstek i wsunął go do kieszeni.

— Zechciej przyjąć moje przeprosiny — powiedział. — Chciałem rzec, że liczę na twój powrót.

— Zadzwoń. — Przyglądaliśmy się sobie przez długą chwilę. Wreszcie znów uśmiechnąłem się nieznacznie i wstałem, szykując się do odejścia. Rzuciłem okiem na biurko.

— Dlaczego nie mam własnej teczki? — spytałem.

Na chwilę jego twarz straciła wszelki wyraz, a następnie cudownym sposobem znów odzyskał kontenans.

— Przecież masz książkę! — Wskazał Wampira Lestata na półce.

— Och, tak, zgadza się. No cóż, dzięki za przypomnienie. — Zawahałem się. — Ale, wiesz, wydaje mi się, że powinienem mieć własną teczkę.

— Zgadzam się z tobą. Natychmiast ją założę. To była zawsze tylko kwestia… czasu.

Nie mogłem się powstrzymać, żeby się cicho nie roześmiać. Skłoniłem się lekko na pożegnanie, a on z wdziękiem odpowiedział mi tym samym.

Potem przemknąłem obok niego tak szybko, jak tylko potrafiłem, złapałem Louisa, wyskoczyłem natychmiast przez okno i uniosłem się nad ziemią, aż opadłem na pusty odcinek londyńskiej drogi.