Выбрать главу

— Lestat!… Zawsze wierzyłam, że żyjesz. Wiedziałam, że się zjawisz!

Pochylam się, gotów złożyć usta na jej ustach, i ujmuję jej twarz w dłonie.

— Tak, kochanie — odpowiadam — i nie wiesz, jak cię potrzebuję, jak bardzo cię kocham, i od jak dawna.

Być może okaże się, że z powodu tego, co mi się przytrafiło, owych nieoczekiwanych koszmarów, których byłem świadkiem, i nieuniknionych mąk, które wycierpiałem, będę w jej oczach bardziej urzekający niż wtedy, gdy owe nieszczęścia były jeszcze przede mną. To straszliwa prawda, iż cierpienie dodaje głębi naszym myślom i nieodpartego uroku rysom, że nasyca tembr głosu. Pod warunkiem jednak, że wcześniej nie wypali optymizmu, ducha i wyobraźni, a także szacunku wobec prostych, jednakże nieodzownych przejawów życia.

Proszę, wybaczcie, jeśli w tych słowach przebrzmiewa gorycz.

Nie mam do niej żadnego prawa. Ja zacząłem to wszystko i jak to mówią: nie spadł mi włos z głowy, podczas gdy tak wielu osobników naszego gatunku spotkał kres, nie mówiąc o tym, ilu śmiertelnych dotknęły cierpienia, co jest już nie do wybaczenia. Niewątpliwie to mnie będzie wystawiony rachunek.

Jednak musicie wiedzieć, że nie do końca pojmuję, co naprawdę się wydarzyło. Nie wiem, czy miałem do czynienia z tragedią czy też nie lub czy była to jedynie błahostka. Nie mam też pojęcia, czy moje pomyłki mogły być zaczynem czegoś, co w końcu jednak wyniosłoby mnie z tego koszmarnego obszaru, w którym nic nie ma istotnego znaczenia, do krainy rozjaśnionej błogosławionym blaskiem zbawienia.

Tego również nigdy się nie dowiem. Rzecz sprowadza się do jednego — jest już po wszystkim. Nasz świat — nasze malutkie księstewko — jest mniejsze, mroczniejsze i bezpieczniejsze niż kiedykolwiek i już nigdy nie będzie takie jak kiedyś.

To cud, że nie przewidziałem tamtego kataklizmu, ale cóż, jako żywo nie potrafię przewidzieć, jak skończy się to, co zaczynam. Fascynuje mnie ryzyko, chwila, w której liczba możliwości ociera się o nieskończoność. Kiedy wszelkie inne wabiki zawodzą, ten jeden potrafi znęcić mnie z drugiego krańca wieczności.

W gruncie rzeczy jestem taki jak wtedy, dwieście lat temu, wciąż jak żywa istota niecierpliwy, niespokojny, zawsze chętny do miłostki i wesołej burdy. Gdy w latach osiemdziesiątych siedemnastego wieku wyruszyłem do Paryża, aby zostać aktorem, nie sięgałem wyobraźnią poza tę magiczną chwilę, w której kurtyna idzie w górę.

Może starsi mają rację. Mam na myśli prawdziwych nieśmiertelnych, tysiącletnich krwiopijców, którzy mówią, że tak naprawdę nikt z nas nie zmienia się z czasem, lecz jedynie dociera bliżej istoty swej natury.

Innymi słowy, kiedy żyjesz setki lat, stajesz się mądrzejszy; ale może się również okazać, że twoi wrogowie mieli rację, twierdząc, że przewredna z ciebie kreatura.

Jestem więc tym samym czartem co zawsze, tym młodzieńcem, który nieodmiennie pojawia się na środku sceny, w blasku reflektorów, tam gdzie jest najlepiej widoczny, w tym właśnie miejscu, ku któremu wyrywają się wszystkie serca. Samotność to nic dobrego. Na niczym nie zależy mi tak bardzo jak na tym, aby was zabawić, oczarować, zatrzeć w waszej pamięci wszystkie swoje występki… Lecz obawiam się, że rzadkie chwile tajnego zbliżenia i rozpoznania nigdy nie wystarczyłyby, aby to osiągnąć.

Jednak uprzedzam fakty, czyż nie?

Jeśli czytaliście moją autobiografię, zapewne pragnęlibyście wiedzieć, o czym mówię, jaką to katastrofę mam na myśli.

No cóż, dokonajmy przeglądu tego, co się zdarzyło, zgoda? Jak już wspomniałem, napisałem książkę i nagrałem płytę, gdyż chciałem być zauważony, pragnąłem, by widziano mnie takim, jaki jestem, choćby nawet publiczność uznała moją postać za symboliczną maskę.

A myśl, że śmiertelni mogliby mnie przejrzeć, zdać sobie sprawę, iż moje słowa nie kłamią, dostarczała mi tylko dodatkowej podniety. Moim najsłodszym pragnieniem było ściągnięcie na nas rozszalałej sfory, zniszczenia. Nie zasługujemy na życie; powinniśmy zostać starci z powierzchni ziemi. Myśl o przyszłych bataliach wprowadzała mnie w uniesienie! Ach, walczyć z tymi, którzy znają moje prawdziwe oblicze. Jednak tak naprawdę nigdy nie spodziewałem się takiej konfrontacji, a maska rockowego idola okazała się aż nazbyt znakomitą przykrywką dla czarta mojej klasy.

To pobratymcy uznali mnie za tego, za kogo się podawałem, to oni zdecydowali się ukarać mnie za to, com uczynił. I w ten sposób, rzecz jasna, zatańczyli, jak im zagrałem.

Przecież w swojej autobiografii opowiedziałem naszą historię, nasze najtajniejsze sekrety, rzeczy, których poprzysiągłem nigdy nie wyjawiać. Paradowałem przed rozjarzonymi reflektorami i obiektywami kamer. A co by się stało, gdyby jakiś naukowiec przejrzał mnie na wskroś lub, co bardziej prawdopodobne, jakiś nadgorliwy funkcjonariusz policji zatrzymał mnie za jakieś drobne wykroczenie pięć minut przed wschodem słońca, po czym dziwnym trafem osadzono by mnie w areszcie, sprawdzono, zidentyfikowano i uznano za supertajną zdobycz — a wszystko to za dnia, kiedy jestem bezwolny — ku satysfakcji najgorszych śmiertelnych sceptyków na kuli ziemskiej?

Zgoda, wydawało się to niezbyt prawdopodobne! I nadal się takie wydaje. (Chociaż przysporzyłoby mi niewiarygodnej uciechy, zupełnie niewiarygodnej!)

Niemniej jednak było nieuniknione, że moi pobratymcy wpadną w szał z powodu ryzyka, które podejmowałem, że będą chcieli spalić mnie żywcem czy też posiekać na drobne nieśmiertelne kawałeczki. Większość młodzieży była zbyt głupia, aby zdać sobie sprawę, jak bardzo jesteśmy bezpieczni.

W miarę jak zbliżał się termin koncertu, coraz częściej przyłapywałem się na tym, że marzę również o tych bataliach. Cóż to byłaby za rozkosz zniszczyć tych, którzy dźwigali bagaż zła równy mojemu, siać spustoszenie wśród winnych, raz za razem powalać odbicia mojej własnej osoby.

Jednakże tak naprawdę wszystko sprowadzało się do jednego — do bycia tam, tworzenia muzyki, widowiska, magii! Chciałem w końcu żyć życiem śmiertelnym. Chciałem być po prostu człowiekiem. Tamten śmiertelnik, aktor, który udał się do Paryża dwa wieki temu i napotkał śmierć na bulwarze, nareszcie będzie miał swoje pięć minut.

Lecz wróćmy do przeglądu wydarzeń; koncert był wielkim sukcesem. Przeżyłem chwilę triumfu przed piętnastoma tysiącami wrzeszczących śmiertelnych fanów; a ponadto były tam ze mną moje dwie największe nieśmiertelne miłości — Gabriela i Louis — moje pisklęta, moi kochankowie, od których byłem oddzielony przez nazbyt wiele mrocznych lat.

Noc nie dobiegła jeszcze końca, gdy ssaliśmy uprzykrzone wampiry, które usiłowały ukarać mnie za moje czyny. Jednak podczas tych drobnych utarczek mieliśmy niewidzialnego sojusznika; naszych wrogów pochłonęły płomienie, zanim zdołali wyrządzić nam krzywdę.

A gdy zbliżał się brzask, euforia po niezwykłej nocy nie pozwoliła mi potraktować niebezpieczeństwa na serio. Ignorowałem namiętne ostrzeżenia Gabrieli; byłem zbyt rozanielony, mając ją wreszcie w objęciach. Odrzucałem też mroczne podejrzenia Louisa, nie inaczej niż zawsze.

Aż wtem wszystko się skłębiło i zawisłem na krawędzi przepaści…