Usta Armanda poruszyły się w łagodnym, lekko ukrywanym uśmiechu. A potem jego oczy zamgliły się i znikły za powiekami. Pochylił się nad Danielem i wcisnął ustami w jego szyję.
Kolejny raz, jak wtedy, w pokoiku na Divisadero Street w San Francisco, Daniel poczuł ostre zęby przeszywające skórę, nagły ból i tętniące ciepło.
— Czy wreszcie mnie zabijasz? — Ogarnęły go senność, ogień, miłość. — Tak, zrób to.
Jednak Armand wysączył tylko kilka kropli, po czym uwolnił Daniela z objęć i łagodnie naciskając na jego ramiona, zmusił go, by uklęknął. Kiedy Daniel uniósł wzrok, zobaczył krew płynącą z nadgarstków Armanda. Jej smak wywołał w nim przeszywające, potężne uderzenia prądu. Przez jedno mgnienie oka Pompeje wydały się pełnym szeptów i płaczów nieokreślonym, pulsującym śladem dawnych cierpień i śmierci. Tysiące ludzi ginących w dymie i popiołach, tysiące umierających razem. Razem! — rozdzwoniło się Danielowi w głowie. Przylgnął do Armanda, ale krew znikła. Pozostał tylko smak… nic więcej.
— Jesteś mój, piękny chłopcze — rzekł Armand.
Kiedy Daniel przebudził się następnego ranka w łóżku rzymskiego Excelsiora, zdał sobie sprawę, że już nigdy więcej nie ucieknie od Armanda. Ten przybył niecałą godzinę przed zachodem słońca. Udadzą się teraz do Londynu, samochód czeka, by zabrać ich na lotnisko. Jest jednak jeszcze dosyć czasu na jeszcze jeden uścisk, na jeszcze jedną niewielką wymianę krwi.
— Masz, z mojej szyi — wyszeptał Armand, obejmując głowę Daniela. Cudowne, ciche pulsowanie. Światło lamp rozbłysło, zalało pokój.
Kochankowie — tyle tylko pomyślał Daniel. Tak oto rozpoczął się ekstatyczny i pochłaniający romans.
— Jesteś moim nauczycielem — rzekł Armand. — Nauczysz mnie wszystkiego o tym stuleciu. Już teraz uczę się tajemnic, które umykały mi od początku. Po wschodzie słońca będziesz spał, jeśli zechcesz, ale noce są moje.
Zanurkowali w sam środek życia. Armand miał chłonność i błyskotliwość geniusza; kiedy wieczorem był już po wczesnym polowaniu, bez trudu uchodził za człowieka wszędzie, gdzie się udawali. O tej porze jego skóra była rozpalona, twarz — pełna dziwnej ciekawości, uściski — gorączkowe i szybkie.
Tylko inny nieśmiertelny dotrzymałby mu kroku. Daniel zapadał w drzemkę w filharmoniach i operach oraz podczas setek seansów filmowych, na które ciągnął go Armand. Podczas nieskończonych przyjęć i tłocznych hałaśliwych zebrań towarzyskich od Chelsea do Mayfair, Armand debatował o polityce i filozofii ze studentami lub światowymi kobietami, z każdym, kto dał mu choćby najmniejszą szansę. Oczy zachodziły mu łzami z podniecenia, głos tracił łagodny niesamowity rezonans i nabierał twardego ludzkiego akcentu.
Fascynowały go modne stroje, nie dla ich urody, lecz dla przesłania, którego, jego zdaniem, były wyrazem. Ubierał się w dżinsy i bawełniane bluzy, jak Daniel, lub przywdziewał włóczkowe swetry i robociarskie buciory z niewyprawnej skóry, skórzane kurtki i odblaskowe okulary zepchnięte na czubek głowy. Nosił też garnitury szyte na miarę i smokingi, a kiedy miał taki kaprys — frak; włosy czasem obcinał krótko, upodabniając się do studenta Cambridge, a czasem zostawiał długie i falujące jak grzywa anioła.
Wydawało się, że bez końca wdrapują się co dzień po innych ciemnych schodach, by dotrzeć do jakiegoś malarza, rzeźbiarza lub fotografa albo żeby obejrzeć jakiś wyjątkowy, nigdy nie dopuszczony do rozpowszechniania, niemniej jednak rewolucyjny film. Spędzali wiele godzin w pozbawionych ciepłej wody mieszkaniach, gdzie rozbrzmiewała muzyka rockowa, a ciemnookie kobiety parzyły ziołową herbatę, której Armand nigdy nie pił.
Oczywiście i mężczyźni, i kobiety zakochiwali się w Armandzie, „jakże niewinnym, jakże namiętnym, jakże inteligentnym”. Też mi odkrycie. Prawdę powiedziawszy, moc uwodzenia Armanda była prawie poza jego kontrolą. To właśnie Daniel musiał kłaść się z tymi nieszczęśnikami, jeśli Armandowi udało się to zaaranżować, podczas kiedy sam przyglądał się wszystkiemu z pobliskiego fotela, piwnooki kupidyn o ciepłym akceptującym uśmiechu. Doświadczając obserwowanych namiętności, gorących, porażających nerwy, Daniel drążył obce ciało w rosnącej pustce, pobudzony podwójną celowością każdego intymnego gestu. A potem leżał wpatrzony w Armanda, pełen urazy i chłodu.
W Nowym Jorku bez opamiętania chodzili na wernisaże, do kawiarni i barów; adoptowali młodego tancerza, opłacając czesne za całą jego naukę. Siadywali na werandach w Soho i Greenwich Village, próżnując z każdym, kto się zatrzymywał i dołączał do nich. Chodzili na wieczorne wykłady z literatury, filozofii, historii sztuki i polityki. Studiowali biologię, kupili mikroskopy, zbierali okazy przyrodnicze. Zgłębiali książki z astronomii i budowali gigantyczne teleskopy na dachach domów, w których zatrzymywali się na kilka dni, a najwyżej na miesiąc. Chodzili na mecze bokserskie, koncerty rockowe, broadwayowskie musicale.
Technologiczne wynalazki zaczęły być obsesją Armanda. Najpierw miksery kuchenne, w których sporządzał przerażające mikstury, zestawiając składniki na podstawie doboru kolorów; potem kuchenki mikrofalowe, w których smażył karaluchy i szczury. Był oczarowany zsypami na śmieci; karmił je papierowymi ręcznikami i całymi kartonami papierosów. Następnie przyszła kolej na telefony. Wydzwaniał do miejsc leżących po drugiej stronie planety, godzinami rozmawiając ze śmiertelnymi w Australii lub w Indiach. Wreszcie pochłonęła go telewizja, tak doszczętnie, że ich mieszkanie zapełniło się ryczącymi głośnikami i migającymi ekranami.
Każda scena z błękitnym niebem wprawiała go w zachwyt. Potem musiał obejrzeć wiadomości, seriale, dokumenty, a wreszcie każdy nakręcony film, niezależnie od tego, ile był wart.
Przypadł mu do gustu pewien szczególny obraz. Oglądał raz za razem „Łowcę androidów” Ridleya Scotta, zafascynowany Rutgerem Hauerem, potężnie zbudowanym aktorem, który jako przywódca zbuntowanych androidów objawia się swojemu ludzkiemu stwórcy, całuje go, a potem miażdży czaszkę. Trzask kości i wyraz lodowato niebieskich oczu Hauera wywołały spokojny i niemal psotny śmiech Armanda.
— Oto twój przyjaciel, Lestat — szepnął raz do Daniela. — Lestat miałby… jak wy na to mówicie?… jaja?… żeby to zrobić!
Po „Łowcy androidów” byli idiotyczni i zabawni „Bandyci czasu”, angielska komedia, w której pięciu karzełków kradnie „Mapę stworzenia świata”, dzięki której mogą podróżować przez dziurę w czasie. Koziołkując, wpadają to w jeden wiek, to w drugi, kradną i rozrabiają, razem z chłopcem, swoim towarzyszem, aż wreszcie wszyscy lądują w jaskini diabła.
Z czasem Armand upodobał sobie jedną scenę: karzełki na walącym się podium w Castelleone, śpiewający piosenkę „Ja i mój cień”, Napoleon doprowadzał Armanda niemal do histerii. Całkowicie tracił nadprzyrodzone opanowanie i stawał się zupełnie ludzki, zaśmiewając do łez.
Daniel musiał przyznać, że w tej scenie był jakiś okropny wdzięk: karły biły się i szamotały, po czym psuły cały występ i wprawiały w oszołomienie osiemnastowiecznych muzyków w kanale orkiestrowym, nie wiedzących, co począć z dwudziestowieczną piosenką. Napoleon był początkowo zdezorientowany, a później zachwycony! Cała scena była dziełem komicznego geniuszu, ale ile razy mógł ją oglądać śmiertelny. Armand wracał do niej bez końca.
A jednak po pół roku rzucił kino dla kamery wideo i zaczęła się obsesja filmowania. Wlókł za sobą Daniela przez cały Nowy Jork, nakręcając nocne wywiady. Nagrał na taśmach własne recytacje poezji po włosku lub łacinie, miał też taką, na której uwiecznił siebie siedzącego z nogą założoną na nogę i wpatrzonego w obiektyw; migotliwa biała postać rozmywała się i znów pojawiała w wiecznie słabym brązowym świetle.