Zabawa w zdobywanie majątku trwała.
Picasso, Degas, van Gogh to zaledwie kilka z ukradzionych obrazów, które Armand zdobył w nie wyjaśniony sposób i przekazał Danielowi, by je sprzedał lub zwrócił za ustaloną nagrodą. Oczywiście właściciele nie ośmielili się wystąpić z żadnymi roszczeniami, jeśli w ogóle przeżyli ciche nocne odwiedziny Armanda w sanktuariach, w których prezentowano te skarby. Niektóre dzieła nie miały jednoznacznego tytułu własności. Na aukcjach przynosiły miliony. Ale to jeszcze nie dość.
Perły, rubiny, szmaragdy, brylantowe kolie, oto, co przynosił Danielowi.
— Nie przejmuj się, zostały skradzione, nikt się o nie nie upomni.
A brutalnych handlarzy narkotyków z Miami Armand ograbiał z wszystkiego, co się dało — z broni, walizek pełnych pieniędzy, nawet łodzi.
Daniel nie mógł oderwać oczu od stosów zielonych banknotów, liczonych i owijanych banderolami przed wysłaniem na tajne europejskie konta.
Często obserwował Armanda udającego się samotnie na polowania na tych ciepłych południowych wodach; patrzył, jak młodzieniec w czarnej jedwabnej koszuli i czarnych spodniach, o długich włosach targanych wiatrem, prowadzi lśniącego ślizgacza bez świateł. Jakiż to zabójczy przeciwnik. Gdzieś tam, daleko, gdzie z lądu wzrok nie sięga, znajduje swoich szmuglerów i uderza — samotny pirat, śmierć. Jak to jest, gdy jego ofiary spadają w głębię, ich włosy falują oświetlone światłem księżyca, gdy po raz ostatni spozierają na tego, który sprowadził na nich zniszczenie? Na tego chłopca! A myśleli, że to oni reprezentują zło w tej rozgrywce…
— Pozwolisz mi płynąć z tobą? Pozwolisz mi zobaczyć, kiedy to robisz?
— Nie.
Wreszcie zgromadzono wystarczająco dużo kapitału; Armand był gotów na całego przystąpić do działania.
Nie zasięgając porad i bez wahania rozkazał Danielowi zakupić flotyllę statków wycieczkowych oraz sieć restauracji i hoteli. Dysponowali czterema prywatnymi samolotami. Armand miał osiem linii telefonicznych.
Aż wreszcie nastąpił wyśniony finał: Nocna Wyspa, dzieło Armanda, pięć oszałamiających przeszklonych kondygnacji kin, restauracji i sklepów. Narysował szkice wybranym przez siebie architektom. Wręczył im nie kończącą się listę materiałów, płócien, rzeźb do fontann, nawet kwiatów i drzew w donicach.
I oto Nocna Wyspa. Turyści oblegali ją od zachodu słońca do świtu, gdy łódź za łodzią przywoziły ich z portów Miami. W barach i na dancingach nieustannie grała muzyka. Przeszklone windy bez wytchnienia sunęły do niebios; sadzawki, strumienie, wodospady migotały pośród klombów sperlonych delikatnych kwiatów.
Na Nocnej Wyspie mogłeś kupić wszystko — brylanty, coca-colę, książki, fortepiany, papugi, ubrania prosto od kreatorów mody, porcelanowe laleczki. Czekała na ciebie najlepsza kuchnia ze wszystkich zakątków świata. W kinach wyświetlano równolegle pięć różnych tytułów. Były tam angielskie tweedy i hiszpańska skóra, hinduskie jedwabie, chińskie dywany, kute srebra, lody w rożkach lub wata cukrowa, cienka porcelana i włoskie obuwie.
Mogłeś też żyć obok tego wszystkiego w ukrytym luksusie, wślizgując się w wir i wymykając z niego wedle woli.
— Wszystko to, Danielu, jest twoje — powiedział Armand, idąc z wolna przez rozległe, wysokie pomieszczenia ich własnej Willi Tajemnic, która oprócz trzech kondygnacji miała też piwnice, będące dla Daniela terenem zakazanym. Okna wychodziły na rozległy nocny pejzaż rozjarzonego Miami, na kotłujące się wysoko niewyraźne chmury.
Była to olśniewająco zręczna mieszanka starego i nowego. Drzwi wind odsłaniały szerokie prostokątne pokoje pełne średniowiecznych gobelinów i antycznych świeczników, wyposażone w gigantyczne odbiorniki telewizyjne. Ściany gabinetu Daniela zdobiły renesansowe malowidła, a parkiety zaścielały perskie dywany. Najlepsze dzieła szkoły weneckiej otaczały Armanda w jego gabinecie z białą wykładziną na podłodze i mnóstwem świecących komputerów, interkomów i monitorów. Z całego świata dostarczano książki, czasopisma i gazety.
— To jest twój dom, Danielu.
Tak rzeczywiście było i Daniel uwielbiał to miejsce, musiał to przyznać, a jeszcze bardziej uwielbiał wolność, moc i luksus, które towarzyszyły mu wszędzie, gdzie się udawał.
Razem z Armandem udawali się nocą na przykład głęboko w dżunglę Ameryki Środkowej, aby obejrzeć ruiny Majów; innym razem weszli na filar Annapurny, by zobaczyć odległy szczyt w świetle księżyca. Wałęsali się zatłoczonymi ulicami Tokio, Bangkoku, Kairu i Damaszku, przemierzyli Limę, Rio i Katmandu. Daniel za dnia pławił się w luksusie najlepszych hotelowych łóżek, a nocą przechadzał się bez trwogi u boku Armanda.
Od czasu do czasu złudzenie cywilizowanego świata pękało. Bywało, że w jakimś odległym miejscu Armand wyczuwał obecność innych nieśmiertelnych. Wyjaśniał, że osłania Daniela swoją tarczą, niemniej jednak okazywał niepokój. Daniel musiał trzymać się jego boku.
— Uczyń mnie tym, czym sam jesteś, i przestań się niepokoić.
— Nie wiesz, o czym mówisz — odpowiadał na to Armand. — Teraz jesteś jedną z miliarda anonimowych ludzkich istot. Jeśli staniesz się jednym z nas, będziesz świecą płonącą w mroku.
Daniel nie mógł się z tym pogodzić.
— Spostrzegą cię nieuchronnie — kontynuował Armand. Wstępował w niego gniew, chociaż nie była to złość na Daniela. Chodziło o to, że nie lubił najmniejszej wzmianki o żywych umarłych. — Nie wiesz, że starsi bez wahania likwidują młodzików? — zapytał. — Czy twój ukochany Louis nie wyjaśnił ci tego? To właśnie robię wszędzie, gdzie zostajemy na dłużej — likwiduję ich, młodzików, robactwo. Ale nie jestem niezwyciężony. — Przerwał, jakby zastanawiał się, czy powinien kontynuować czy też nie. Po chwili rzekł: — Jestem jak każda polująca bestia. Mam wrogów starszych i silniejszych, którzy spróbują mnie zniszczyć, jeśli przyjdzie im na to ochota. To pewne.
— Starsi od ciebie? Myślałem, że ty jesteś najstarszy — powiedział Daniel. Minęły lata, od kiedy ostatni raz rozmawiali o „Wywiadzie z wampirem”. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie dyskutowali szczegółowo o tej książce.
— Nie, oczywiście, że nie jestem najstarszy — odparł Armand. Wydawał się trochę niespokojny. — Jedynie najstarszy, jakiego twojemu przyjacielowi Louisowi udało się spotkać. Są inni. Nie znam ich imion, rzadko widuję ich oblicza, lecz czasem ich czuję. Można by rzec, że wyczuwamy się nawzajem. Wysyłamy nasze ciche, niemniej jednak potężne sygnały. „Trzymaj się ode mnie z daleka”.
Następnej nocy wręczył Danielowi medalion, amulet, jak sam go nazwał, i nakazał nosić przy sobie. Wpierw pocałował go i potarł, jakby chciał ogrzać w dłoniach. Daniel czuł się dziwnie, uczestnicząc w tym rytuale. Jeszcze dziwniejszy był widok litery A wyrytej na kopercie oraz ukrytej w środku ampułki z krwią Armanda.
— Proszę, otwórz zapinkę, jeśli zbliżą się do ciebie, i natychmiast rozbij ampułkę. Wtedy poczują moc, która cię strzeże. Nie ośmielą się…
— Ach, pozwolisz im mnie zabić. Wiesz, że pozwolisz — rzekł wtedy chłodno Daniel, po czym wybuchnął: — Daj mi moc, żebym mógł walczyć sam za siebie.
Jednak od tamtej pory nosił medalion. W mocnym świetle lampy uważnie obejrzał monogram i zawiłe rzeźbienia na całej kopercie, wśród których rozpoznał powykręcane ludziki, niektóre okaleczone, inne wijące się w agonii, jeszcze inne martwe. Iście koszmarne cacko. Wiszący na łańcuszku niewidoczny pod koszulą medalion chłodził mu pierś.
Nigdy nie ujrzał żadnej nadprzyrodzonej postaci ani nie wyczuł jej obecności. Wspomnienie Louisa było jak halucynacja, jak coś widzianego w gorączce. Jedyną wyrocznią stał się dla niego Armand, bezlitosny i kochający niepodzielną miłością demoniczny bóg.