Выбрать главу

— Nie mogę ci powiedzieć — rzekł Armand. Mówił o śnie. bo też go miał. Podniósł koniak do ust Daniela.

Och, jaki gorący. Stoczyłby się w nieświadomość, gdyby nie walczył ze sobą. Mknęli cicho autostradą z Chicago, zamknięci w ciepłej, wyłożonej aksamitem niewielkiej przestrzeni. Deszcz zalewał okna, ach, co za cudowny srebrny deszcz. Armand odwrócił się, zatopiony w myślach; wydawało się, że słucha jakiejś odległej muzyki z ustami rozchylonymi, jakby zamarłymi w chwili, gdy miał coś powiedzieć.

Jestem z tobą bezpieczny — podziękował mu w myślach Daniel.

— Nie, Danielu, nie jesteś bezpieczny — odpowiedział. — Może nawet nie do końca tej nocy, ani nawet tej godziny.

Daniel usiłował sformułować w myślach pytanie, ale był zbyt słaby, zbyt senny. Samochód kołysał tak kojąco. Bliźniaczki… Piękne rudowłose bliźniaczki… Zamknął oczy na ułamek sekundy i osunął się na ramię Armanda, poczuł jego rękę na plecach.

— Co ja mam z tobą począć, mój ukochany? — usłyszał głos Armanda. — Zwłaszcza teraz, kiedy sam tak się boję.

Znów ciemność. Czuł w ustach ostry smak koniaku, dłoń Armanda wciąż na swoim ramieniu, ale już śnił.

Bliźniaczki szły przez pustynię; słońce było wysoko, paliło białe ramiona i twarze. Nabrzmiałe wargi popękały z pragnienia, krew zbroczyła suknie.

— Przywołajcie deszcz — wyszeptał Daniel — potraficie to zrobić.

Jedna z sióstr upadła na kolana, druga uklękła obok i objęła klęczącą. Rude włosy przy rudych włosach.

Z oddali znów słyszał Armanda. Mówił, że są zbyt daleko na pustyni. Nawet ich duchy nie mogą sprowadzić deszczu w takie miejsce.

Dlaczego? Czy duchy nie są wszechwładne?

Znów poczuł łagodny pocałunek Armanda.

Bliźniaczki pokonywały niską górską przełęcz. Nie ma tam cienia, słońce bowiem jest dokładnie nad nimi, a skalne pochyłości są zbyt zdradzieckie, aby się po nich wspinać. Idą bez końca. Czy nikt im nie pomoże? Potykają się i przewracają co kilka kroków. Skała jest tak gorąca, że parzy. Wreszcie jedna z sióstr pada twarzą na piasek, a druga kładzie się na niej, zasłaniając włosami.

Och, gdyby tylko nastał wieczór z chłodną bryzą.

Nagle ta, która osłaniała siostrę, podnosi wzrok. Coś poruszyło się na skałach. Po chwili spada kamień, słychać echo kocich kroków. Wtem Daniel widzi ludzi pokonujących rozpadliny, mężów pustyni, takich samych od tysięcy lat, ciemnoskórych, w białych gęstych zawojach.

Mężczyźni są już blisko i siostry podnoszą się na kolana. Tamci ofiarowują im wodę. Oblewają nią bliźniaczki, które wybuchają śmiechem i paplą rozhisteryzowane, tak wielka jest ich ulga, ale mężowie pustyni ich nie rozumieją. Zatem jedna z nich wyraźnym i jednoznacznym gestem wskazuje na brzuch siostry, a potem składa ramiona jakby kołysała niemowlę. Ach tak. Mężczyźni unoszą brzemienną i wszyscy ruszają ku osadzie.

Bliźniaczki zasypiają przy świetle ogniska, bezpieczne pośród Beduinów, mężów pustyni. Czy to możliwe, że ich historia sięga wiele tysięcy lat wstecz? O świcie ta z bliźniaczek, która nie jest brzemienna, wstaje. Obserwowana przez siostrę oddala się ku kępie oliwek i podnosi ręce; wydawałoby się, że wita słońce. Inni się obudzili; zbierają się, patrzą. Budzi się wiatr, łagodnie poruszający gałęziami. Spada deszcz, lekki słodki deszcz.

Gdy Daniel otworzył oczy, był już w samolocie.

* * *

Natychmiast rozpoznał łagodne żółte światło małej sypialni i jej ściany wyłożone białymi plastikowymi panelami. Wszystko jest z syntetyków, twarde i połyskliwe jak wielkie żebra prehistorycznych stworzeń. Czy wydarzenia zatoczyły pełny krąg? Technologia odtworzyła komorę Jonasza w brzuchu wielkiej ryby.

Spoczywał na łożu, które nie miało zagłówka, podnóżka, nóg ani ramy. Ktoś obmył mu dłonie i twarz. Był świeżo ogolony. Ach, jak wybornie się czuł. Ryk silników był w tym przestworze ciszy niczym oddech wielkiej ryby tnącej morze. Daniel widział rzeczy wokół siebie bardzo dokładnie, każdą z osobna. Karafka. Bourbon. Miał na niego ochotę, ale był zbyt wyczerpany, aby się poruszyć. I coś było nie tak, coś… Podniósł rękę, by dotknąć szyi. Amulet przepadł! Ale to nie miało znaczenia. Armand był obok.

Siedział przy stoliczku obok okna przypominającego oko wielkiej ryby; plastikowa powieka była zupełnie opuszczona. Obciął włosy. Miał na sobie czarne wełny, piękne i delikatne, i czarne lśniące buty jak trup przygotowany do pogrzebu. Ponure to wszystko. Ktoś zaraz odczyta psalm dwudziesty trzeci. Przynieście z powrotem białe stroje.

— Umierasz — rzekł miękko Armand.

— „Chociażbym chodził ciemną doliną” i tak dalej — szepnął Daniel. W gardle mu zaschło i bolała go głowa. To, o czym myślał, nie miało znaczenia. Wszystko powiedziano już dawno temu.

Armand znów odezwał się bez słów, laserowy promień dotknął mózgu Daniela:

— Czy będziemy przejmować się tym, co incydentalne? Ważysz teraz niecałe sześćdziesiąt pięć kilogramów. Alkohol zjada cię od środka. Jesteś na wpół szalony. Nie zostało na świecie prawie nic, czym mógłbyś się rozkoszować.

— Poza tym, że od czasu do czasu mogę z tobą porozmawiać. Tak łatwo słuchać wszystkiego, co masz do powiedzenia.

Głos Armanda w głowie Daniela:

— Gdybyś się ze mną spotkał, to by tylko pogorszyło twój stan. Jeśli wszystko potoczy się tak jak dotychczas, umrzesz w ciągu pięciu dni.

To doprawdy nieprzyjemne. Ale jeśli tak, to dlaczego uciekałem?

Brak odpowiedzi.

Jakże wszystko było przejrzyste. Nie tylko ryk silników, ale przedziwny ruch samolotu, jego nie kończące się nieregularne falowanie, jakby posuwał się w powietrzu, podskakując, nurkując, zakręcając i od czasu do czasu wznosząc. Wieloryb mknący wielorybim szlakiem, jak mawiał to Beowulf.

Włosy Armanda były porządnie zaczesane na bok. Złoty zegarek na ręce, jedno z tych cacek zaawansowanej technologii, które tak uwielbiał. Pomyśleć, że za dnia to urządzenie wyświetla cyferki w trumnie. Czarna, wręcz staromodna marynarka z wąskimi klapami, kamizelka z czarnego jedwabiu. Jego twarz, tak… nakarmił się niewątpliwie. Nakarmił się do syta.

Głos w głowie Daniela:

— Czy pamiętasz cokolwiek z tego, co mówiłem ci wcześniej?

— Tak — odparł, chociaż, prawdę mówiąc, trudno mu było cokolwiek sobie przypomnieć. Pamięć wróciła nagle, zaciążyła mu. — Coś o powszechnym unicestwieniu. Ale ja umieram. Oni umierają, ja umieram. Oni zasmakowali nieśmiertelności przed śmiercią; ja jestem tylko żywy. Widzisz? Pamiętam. Teraz chciałbym bourbona.

— Czy nie mogę zrobić nic, co by natchnęło cię ochotą do życia?

— Wciąż ta sama śpiewka. Jak znowu zaczniesz, wyskakuję.

— W takim razie czy mnie wysłuchasz? Naprawdę wysłuchasz?

— Co mam zrobić? Nie mogę uciec od twojego głosu; jest jak malutki mikrofon w mojej głowie. Co to, łzy? Będziesz nade mną szlochać?

Przez krótką chwilę wyglądał niezwykle młodo. Cóż, za parodia prawdy.

— Niech cię diabli porwą, Danielu — powiedział głośno.

Przeszedł go dreszcz. Strasznie jest widzieć Armanda cierpiącego. Nie odpowiedział.

— Nie mieliśmy być tacy, jacy jesteśmy — powiedział Armand — wiesz o tym. Nie musiałeś czytać książki Lestata, żeby się o tym dowiedzieć. Każdy z nas mógłby ci powiedzieć, że to wynaturzenie, demoniczna synteza…