— W takim razie to, co napisał Lestat, jest prawdą. — Demon posiadł Matkę i Ojca, starożytnych Egipcjan. No, w każdym razie duch. Wówczas nazywano go demonem.
— Prawda nie ma znaczenia. Początki nie są już ważne. Ważne, że koniec jest być może bliski.
Ogromne stężenie paniki, powrót atmosfery snu, przeraźliwy krzyk bliźniaczek.
— Słuchaj — powiedział cierpliwie Armand, odwołując go od dwóch kobiet. — Lestat obudził coś lub kogoś…
— Akaszę… Enkila.
— Może. Niewykluczone, że jest ich więcej niż jedno czy dwoje. Nikt nie jest tego pewien. Słychać niewyraźny, powracający krzyk, ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem, ale chyba nikt nie wie, skąd pochodzi. Wiadomo tylko, że jesteśmy odnajdywani i unicestwiani, że domy sabatowe, miejsca, gdzie się spotykaliśmy, idą z dymem.
— Słyszałem to ostrzeżenie, ten krzyk — szepnął Daniel. — Czasem, w środku nocy, jest bardzo silny, kiedy indziej to jedynie echo. — Znów ujrzał bliźniaczki. To musiało się z nimi wiązać. — Ale skąd wiesz to wszystko o domach sabatowych. o…
— Danielu, nie zadawaj pytań. Nie zostało wiele czasu. Wiem. Inni wiedzą. To jest jak prąd elektryczny, płynący przewodami wielkiej sieci.
— Tak. — Zawsze, kiedy Daniel próbował wampirzej krwi, na mgnienie oka widział ogromną migocącą pajęczynę wiedzy, połączeń, na wpół rozumianych wizji. Więc to była prawda. Sieć zaczęła się wraz z Matką i z Ojcem…
— Dawno temu to wszystko nie miałoby dla mnie znaczenia — przerwał mu Armand.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Teraz nie chcę końca. Nie chcę dalszego ciągu wydarzeń, chyba że… — Wyraz jego twarzy uległ lekkiej zmianie. Pojawił się cień zaskoczenia. — Nie chcę, żebyś umarł.
Daniel milczał.
Przedziwny bezruch tej chwili, nawet mimo łagodnego kołysania samolotu w strugach powietrza. Armand siedział pełen niezwykłej rezerwy, pozornie cierpliwy, jego słowa przeczyły jednak temu opanowaniu.
— Ja się nie boję, bo ty tu jesteś — odezwał się nagle Daniel.
— W takim razie głupiec z ciebie. Powiem ci jeszcze jedną zdumiewającą rzecz.
— Tak?
— Lestat nadal nie został zniszczony. Realizuje swoje zamysły. Ci, którzy zebrali się wokół niego, również pozostają bez szwanku.
— Skąd ta pewność?
Krótki, jedwabisty śmiech.
— Znowu zaczynasz. Jesteś niepohamowanie ludzki. Przeceniasz mnie albo nie doceniasz. Rzadko trafiasz w sedno.
— Dysponuję ograniczonym sprzętem. Komórki mojego ciała ulegają zniszczeniu, procesowi zwanemu starzeniem i…
— Zebrali się w San Francisco. Tłoczą się w tylnych salach tawerny nazywanej U Córy Drakuli. Być może wiem o tym, bo inni wiedzą — jeden potężny umysł przejmuje obrazy od innego i niechcący lub celowo przesyła je dalej. Być może jeden świadek przekazuje swą wiedzę wielu następnym. Nie wiem. Myśli, uczucia, głosy po prostu nadchodzą. Podróżują siecią, przewodami. Niektóre są wyraźne, inne zmącone. Od czasu do czasu ostrzeżenie zagłusza wszystko. „Niebezpieczeństwo!” Wtedy nasz świat jakby cichnie na chwilę. Potem znów podnoszą się inne głosy.
— A Lestat? Gdzie jest Lestat?
— On jest widziany tylko w przebłyskach. Nie mogą go wyśledzić w jego leżu. Jest zbyt sprytny; ale drażni się z nimi. Przemyka czarnym porsche ulicami San Francisco. Być może nie wie, co się wydarzyło.
— Wytłumacz.
— Moc komunikowania się jest różna. Żeby słyszeć myśli innych, musisz często objawić własne. Lestat ukrywa swoją obecność. Jego umysł jest całkowicie odcięty.
— A bliźniaczki? Te dwie kobiety ze snu, kim one są?
— Nie wiem. Nie wszyscy mieli te sny, ale wielu je zna i chyba wszyscy się ich boją, przekonani, że Lestat jest w jakiś sposób winny wszystkiemu, co się stało.
— Prawdziwy czart wśród czartów — zaśmiał się cicho Daniel.
Armand skinął nieznacznie głową, ze znużeniem przyjmując do wiadomości ten żarcik. Nawet się uśmiechnął. Zastygnięcie. Ryk silników.
— Czy rozumiesz, co mówię? Nasza rasa jest atakowana wszędzie z wyjątkiem tamtego miejsca.
— Miejsca, w którym przebywa Lestat.
— Właśnie. Jednak niszczyciel porusza się chaotycznie. Wygląda na to, że musi być blisko tego stworzenia, które niszczy. Może czeka na koncert, aby skończyć to, co zaczął.
— Nie może ci zaszkodzić. Już dawno by to zrobił…
Krótki, szyderczy, ledwo słyszalny śmiech. Śmiech słyszany telepatycznie?
— Twoja wiara wzrusza mnie jak zawsze, ale daruj sobie; nie musisz być moim akolitą właśnie teraz. To coś nie jest wszechpotężne. Nie może poruszać się z nieskończoną szybkością. Musisz zrozumieć wybór, jakiego dokonałem. Lecimy tam dlatego, że nie ma innego bezpiecznego miejsca, gdzie moglibyśmy się udać. To znalazło hołotę w najróżniejszych miejscach i spaliło ją na popiół…
— Lecimy tam także dlatego, że chcesz być z Lestatem.
Brak odpowiedzi.
— Jeśli Lestat to sprowadził, może potrafi to również zatrzymać.
Armand nadal nie odpowiadał. Sprawiał wrażenie zbitego z tropu.
— Jest prostsze wytłumaczenie — rzekł w końcu. — Muszę tam polecieć.
Samolot wydawał się zabawką wiszącą w powietrzu, obłoczkiem dźwięku. Daniel spoglądał sennie na sufit, na poruszające się światło.
Nareszcie spotkanie z Lestatem — przemknęło mu przez głowę. Myślał o jego starym domu w Nowym Orleanie, o złotym zegarku znalezionym na zakurzonej podłodze. A teraz powrót do San Francisco, do początku, do Lestata. Boże, jaką miał ochotę na bourbona. Czemu Armand mu go nie dał? Był taki osłabiony. Pójdą na koncert, zobaczy Lestata…
Nagle powróciło przerażenie, coraz głębsze, przerażenie spowodowane snami.
— Nie pozwól, żebym więcej o nich śnił — szepnął nagle.
Wydało mu się, że Armand szepnął: „Dobrze”.
Nagle ujrzał go przy łóżku. Jego cień padał na posłanie. Brzuch wielkiej ryby zmalał jakby do rozjaśnionej przestrzeni otaczającej Armanda.
— Spójrz na mnie, ukochany — powiedział.
Ciemność. A potem rozwarta, wysoka żelazna brama, światło księżyca pieszczące ogród. Co to za miejsce? — zastanawiał się Daniel.
Och, Włochy, to musiały być Włochy, łagodnie ciepłe powietrze i księżyc w pełni świecący na rozległe połacie drzew i kwiatów, a dalej Willa Tajemnic na samym skraju starożytnych Pompei.
— Jak się tu dostaliśmy? — Odwrócił się do Armanda, który stał obok w dziwnym, staromodnym stroju z atłasu. Na krótką chwilę ten widok go zniewolił — Armand w czarnej aksamitnej tunice i obcisłych spodniach, z kasztanowymi puklami włosów opadającymi bujną kaskadą.
— Naprawdę jesteśmy gdzie indziej — powiedział. — Wiesz o tym. — Odwrócił się i ruszył przez ogród do willi; ledwie było słychać jego kroki na wytartych szarych kamieniach.
Przecież to było realne! Wystarczyło spojrzeć na zniszczone mury ze starej cegły i kwiaty na długich rabatach, na ścieżkę z mokrymi odciskami butów Armanda! No i gwiazdy, gwiazdy w górze! Daniel odwrócił się i zerwał pachnący liść z drzewa cytrynowego.
Armand zawrócił i wziął go pod ramię. Z rabatek wionął zapach świeżo poruszonej ziemi. Ach, mógłbym tu umrzeć — przemknęło przez głowę Danielowi.
— Tak — powiedział Armand — mógłbyś. I umrzesz. A czy wiesz, że nigdy dotąd tego nie zrobiłem? Mówiłem ci, ale mi nie wierzyłeś. Nawet Lestat powiedział to w swojej książce. Nigdy tego nie zrobiłem. Wierzysz mu?