Выбрать главу

Tu.

Przeszklone drzwi otwarte na całej długości przeciwległej ściany. A sam pokój zasobny, obficie umeblowany, jedno z tych wspaniałych pomieszczeń, które wyszukiwał Armand i które tak uwielbiał.

A te powiewające firanki z czystej koronki; a te białe pióra zwijające się i płonące na kobiercu z Aubusson. Wstał i podszedł do drzwi.

Między nim a lśniącym wilgocią niebem wisiała gęsta sieć konarów. Sztywna zieleń cyprysów Monterey. A dalej, za gałęziami, na tle aksamitnej czerni zobaczył wielki gorejący łuk Golden Gate Bridge. Mgła jak gęsty biały dym wylewała się spoza przeogromnych wież, kłębiła się, usiłując połknąć stalowe kolumny, a potem znikła, jakby most, mieniąc się strumieniami ruchu samochodowego, sam ją spalał.

Zbyt wspaniały jest ten widok — nasycone zarysy ciemnych wzgórz przesłoniętych opończami ciepłych świateł. Ach, uszczknąć tylko jeden drobny szczegół — mokre dachy uciekające w dół albo powykręcaną gałąź, bliską na wyciągnięcie ręki. Jak skóra słonia jest ta kora, ta żywa powłoka.

Nieśmiertelny… na zawsze.

Przesunął dłonią po włosach i poczuł łagodne mrowienie. Podniósł palce; skóra pamiętała ich łagodny nacisk. Wiatr szczypał cudownie. Coś sobie przypomniał. Sprawdził swoje kły. Tak, były przepięknie długie i ostre.

Ktoś go dotknął. Odwrócił się tak szybko, że prawie stracił równowagę. Wszystko stało się tak niewiarygodnie inne! Opanował się, ale widok Armanda sprawił, że zebrało mu się na płacz. Nawet głęboki cień nie odebrał piwnym oczom Armanda pełni wibrującego blasku. Jakże pełna miłości była jego twarz. Daniel ostrożnie wyciągnął rękę i dotknął jego rzęs. Chciał pogładzić delikatne zmarszczki na wargach. Zadrżał, gdy Armand go pocałował. Chłodne jedwabiste wargi przekazywały mu elektryczną czystość myśli, jakby to był pocałunek umysłu!

— Wejdź do środka, mój uczniu — rzekł Armand. — Została nam niecała godzina.

— Ale inni…

Armand miał odkryć coś ważnego. Co to było? Działy się straszne rzeczy, spłonęły domy sabatowe. A jednak w tej chwili było nic ważniejszego niż to ciepło, które czuł w sobie, i mrowienie odzywające się, kiedy poruszał kończynami.

— Oni kwitną, spiskują — powiedział Armand. Czy mówił i głos? Ależ na pewno. Brzmiało to tak wyraźnie! — Lękają się ogólnego zniszczenia, ale San Francisco jest nietknięte. Ktoś (powiedział, że sprawił to Lestat, by ściągnąć wszystkich do siebie. Inni — że to robota Mariusza albo nawet bliźniaczek. Albo Tych Których Należy Mieć w Opiece, mogących uderzyć z nieskończoną mocą ze swojego sanktuarium.

Bliźniaczki! Znowu poczuł czerń snu wokół siebie, kobiece ciało pozbawione języka, grozę zatrzaskującą się ze wszystkich stron. Ach, teraz nic nie mogło go zranić. Ani sny, ani spiski. Był dziecięciem Armanda.

— Te sprawy muszą poczekać — rzekł łagodnie Armand. — Musisz pójść i zrobić, co ci powiem. Musimy skończyć to, co zaczęliśmy.

— Skończyć? — Przecież wszystko jest skończone. Zmartwychwstał.

Armand wprowadził go do domu; wiatr został na zewnątrz. W ciemności błyska miedziane łoże, porcelanową wazę ożywiają złocone smoki. W dali wielki kwadratowy fortepian lśni wyszczerzonymi zębiskami klawiszy. Tak, dotknij go, poczuj kość słoniową; aksamitne frędzle zwisają z abażuru…

Ta muzyka, skąd ona płynie? Jazz, samotna, cicha, żałośnie zawodząca trąbka. Ta melancholijna melodia, nuty roztapiające się jedna w drugiej kazały mu się zatrzymać. Chciał przeżyć tę chwilę w bezruchu. Chciał powiedzieć, że rozumie, co się dzieje, ale zbytnio absorbowało go wchłanianie każdego urwanego dźwięku.

Już miał podziękować za muzykę, ale jego własny głos zabrzmiał tak niespodziewanie dziwnie — ostrzej, a jednocześnie dźwięczniej. Nawet język był inny, a tam, na zewnątrz, mgła, spójrz na nią, wskazał, mgła kłębi się tuż poniżej tarasu, mgła zjada noc!

Armand był cierpliwy. Armand rozumiał. Przeprowadził go wolno przez ciemny pokój.

— Kocham cię — powiedział Daniel.

— Jesteś tego pewien? — odparł pytaniem Armand.

To wzbudziło w nim śmiech.

Weszli do długiego wysokiego korytarza. Prowadzące w dół schody kryły się w głębokim cieniu. Armand ponaglał go do dalszego marszu. Daniel chciał obejrzeć wzór na dywanie, długi łańcuch medalionów przeplecionych liliami, ale Armand zaprowadził go do jasno oświetlonego pokoju.

Powódź światła, blask błądzący po niskich sofach i fotelach zapierały dech. Wszystko jednak zaćmiewało malowidło na ścianie!

Bezkształtne stworzenia, naprawdę będące wielkimi gęstymi smugami jaskrawej żółci i czerwieni, były niczym żywe postaci. Niewykluczone, że wszystko, co wyglądało na żywe, było żywe. Bezrękie istoty, rozsmużone w oślepiających barwach, musiały tak egzystować przez wieczność. Co widziały drobnymi, rozbieganymi oczami? Być może dostrzegały jedynie niebiosa i piekło swojego lśniącego królestwa zakotwiczonego do kołków w ścianie kawałkiem zwiniętego drutu?

Mógłby płakać na tę myśl, płakać gardłowym jękiem trąbki — a przecież nie płakał. Zwietrzył silną uwodzicielską woń. Cóż to jest? — zapytał sam siebie, czując, że cały sztywnieje. Nagle ujrzał młodą dziewczynę.

Siedziała ze skrzyżowanymi w kostkach nogami na małym złoconym krzesełku i obserwowała go; jej gęste ciemnokasztanowe włosy układały się błyszczącym wiechciem wokół białej twarzy. Mała uciekinierka w podartych dżinsach i uświnionej koszuli. Chmara piegów na siodełku nosa i zabrudzony plecak leżący u jej stóp; co za idealny obrazek! A do tego kształt drobnych ramion, ułożenie nóg! I oczy, jej piwne oczy! Śmiał się cicho, ale był to śmiech nieszczery, wariacki. Miał w sobie groźną nutę, jakież to dziwne! Ujął twarz dziewczynki w dłonie, a ona wpatrywała się w niego, uśmiechnięta, z lekkim szkarłatnym rumieńcem na ciepłych policzkach.

To krew wydzielała ten aromat! Palce mu płonęły. Dostrzegał nawet naczynia krwionośne pod skórą tego uroczego dziecka! Słyszał odgłos jej serca, słyszał. Uderzało coraz głośniej, tak… chlupotało, dudniąc. Cofnął się.

— Zabierz ją stąd! — wykrzyknął.

— Weź ją — szepnął Armand. — I to już.

Rozdział piąty

Khaymanie, mój Khaymanie

Nikt nie słucha. Teraz możesz śpiewać pieśń swojego „ja”, jak robią to ptaki, nie dla terytorium czy dominacji, ale dla samopowiększenia. Niech coś powstanie z niczego.
Stan Rice „Teksańska suita” z tomu „Treść dzieła” (1983)

Aż do tej nocy, do tej potwornej nocy, miał na swój temat żarcik: nie wie, kim jest ani skąd się wziął, ale wie, co lubi.

A lubił wszystko wokół siebie — stoiska z kwiatami na rogach ulic, wielkie budynki ze stali i szkła wieczorami pełne mlecznego światła, drzewa, tak, oczywiście, i trawę pod stopami. Kupował rzeczy z lśniącego plastiku i metalu — zabawki, komputery, telefony — byle co. Lubił doszukiwać się ich przeznaczenia, opanowywać sztukę posługiwania się nimi, a potem miażdżył je na drobne, twarde wielokolorowe piłeczki, którymi mógł żonglować lub ciskać w wielkie szklane tafle, gdy nikogo nie było w pobliżu.

Lubił muzykę fortepianową, filmy i wiersze, które znajdywał w książkach.