Выбрать главу

Własna silą zdumiewała go tak samo jak wszystko inne. Potrafił przechodzić przez gipsowe ściany, mógł unieść automobil i cisnąć go na pobliskie pole. A zarazem był dziwnie kruchy i lekki. Przebijał dłoń na wylot długim cienkim nożem. Co za dziwne doznanie! I wszędzie krew. Potem rana się zasklepiała i musiał znowu ją otworzyć, żeby wyciągnąć ostrze.

Był niezwykle lekki, tak, potrafił się wspiąć wszędzie, jakby prawo ciężkości nie miało nad nim władzy, kiedy tylko zdecydował się je zlekceważyć. Pewnej nocy wszedł na wysoki budynek w środku miasta, po czym sfrunął łagodnie na ulicę.

Cudowne. Wiedział, że jeśli tylko się odważy, będzie mógł pokonywać wielkie odległości. A może… jednak nie.

Miał też inne moce. Przyłapał się na tym, że każdego wieczoru po przebudzeniu słucha głosów z całego świata. Leżał w mroku, skąpany w dźwiękach i słyszał ludzi rozmawiających po grecku, angielsku, rumuńsku, w hindi. Słyszał śmiechy i krzyki bólu. A jeżeli leżał zupełnie nieruchomo, słyszał ludzkie myśli — bezładny denny prąd, pełen dzikiej egzaltacji, napawający lękiem. Nie wiedział, skąd się biorą te myśli ani dlaczego jeden głos pochłania inny. To nie do wiary, czuł się jak Bóg słuchający modlitw.

Od czasu do czasu, wyraźnie oddzielone od ludzkich głosów, docierały doń również głosy nieśmiertelnych. Czy byli gdzieś inni tacy jak on, czy myśleli, czuli, wysyłali ostrzeżenie? Ich odległe potężne i srebrzyste wołania były łatwe do oddzielenia od ludzkiego gwaru.

Owa receptywność przysparzała mu jednak bólu. Sprowadzała jakieś straszne wspomnienia, uczucie zamknięcia w ciemności, w której przez nie kończące się lata jego jedynym towarzyszem były głosy. Ogarniała go panika. Nie będzie sobie tego przypominał. Są rzeczy, do których nie chce wracać. Na przykład płonięcia i więzienia, pamięci o wszystkim i płaczu, strasznego, rozdzierającego płaczu.

Tak, zaznał złego losu. Bywał już tu, na tej planecie, pod innymi imionami i w innych czasach; ale zawsze ten sam, o łagodnym i optymistycznym usposobieniu, tak bardzo kochający. Czy jego dusza wędrowała? Nie, zawsze miał to ciało. Właśnie dlatego był taki lekki i silny.

Wreszcie zamykał uszy na te głosy. Prawdę powiedziawszy, pamiętał stare ostrzeżenie: „Jeśli nie nauczysz się zamykać uszu na głosy, doprowadzą cię do szaleństwa”. To było proste. Uciszał je, zwyczajnie unosząc powieki, otwierając oczy. Wtedy słuchanie wymagało natężenia uwagi. Głosy ciągnęły swoje, stając się jednym irytującym hałasem.

Pochłaniała go teraźniejszość. Tak łatwo było poznać myśli śmiertelnych będących w bliskim zasięgu. Mógł na przykład śpiewać albo skupić się mocno na czymkolwiek w pobliżu. Ogarniała go wtedy błogosławiona cisza. W Rzymie łatwo było o rozrywkę. Jakże uwielbiał tamtejsze stare domy w kolorach ochry, spalonej sieny albo butelkowej zieleni. Jakże uwielbiał wąskie brukowane uliczki. Mógł bardzo szybko jechać samochodem szerokim bulwarem pełnym szczęśliwych śmiertelnych lub wałęsać się po Via Veneto, by znaleźć kobietę, w której zakochiwał się na jakiś czas.

Uwielbiał też sprytnych ludzi tej epoki. Byli ludźmi, ale wiedzieli tak wiele. Gdy w Indiach zamordowano premiera, w ciągu godziny cały świat był w żałobie. Wszystkie rodzaje katastrof, wynalazków i cudów medycyny nie przekraczały zdolności pojmowania przeciętnego człowieka. Ludzie igrali z faktami i fanaberiami. Kelnerki pisały powieści, które z dnia na dzień przysparzały im sławy. Na filmach wideo robotnicy zakochiwali się w nagich gwiazdach filmowych. Bogaci nosili papierową biżuterię, a biedni kupowali drobne brylanciki. Księżniczki pojawiały się na Champs Elysees w starannie dobranych łachmanach.

Och, jak bardzo chciałby być człowiekiem. A kim tak naprawdę był? Jacy byli inni — ci, przed których głosami zamykał uszy? Nie było to Pierwsze Plemię, co do tego miał pewność. Pierwsze Plemię nie potrafiło kontaktować się wyłącznie za pomocą umysłu. Tylko co to, do diabła, było to „Pierwsze Plemię”? Nie mógł sobie przypomnieć! Ogarnęła go panika. Nie chciał o tym myśleć. Zapisywał w notatniku wiersze — współczesne i proste, wiedząc, że są w najwcześniejszym znanym mu stylu.

Poruszał się nieustannie po Europie i Azji Mniejszej, czasem piechotą, czasem unosząc się w powietrze i siłą woli kierując w szczególne miejsce. Rzucał czar na tych, którzy mogli mu stanąć na drodze, a za dnia spał kamiennym snem w mrocznych kryjówkach, niczym się nie przejmując. Słońce już go nie paliło, ale nie potrafił funkcjonować w jego blasku. Oczy mu się zamykały, kiedy tylko ujrzał światło jutrzenki. Słyszał głos, wszystkie te głosy innych krwiopijców krzyczących w mękach — a potem następowała cisza. Budził się o zachodzie słońca, gotów czytać prawieczne gwiezdne wzory.

Wreszcie stał się brawurowym lotnikiem. Uniósł się w górę na przedmieściach Stambułu, wystrzelił wysoko nad dachy jak balon. Kręcił się, koziołkował, śmiejąc do rozpuku, a potem skierował się do Wiednia, gdzie dotarł przed świtem. Nikt go nie zauważył. Poruszał się za szybko, by mogły go dostrzec ludzkie oczy. A poza tym nie dokonywał tych eksperymencików w obecności wścibskich obserwatorów.

Miał też inną interesującą moc. Potrafił podróżować bez udziału ciała. Potrafił dosięgnąć wzrokiem rzeczy bardzo odległych. Na przykład, leżąc nieruchomo, myślał o dalekim miejscu, które pragnąłby zobaczyć, i nagle był tam. Niektórzy ze śmiertelnych również mieli tę zdolność, czy to w snach, czy na jawie, będącą wynikiem wielkiej świadomej koncentracji. Bywało, że mijał ich śpiące ciała i dostrzegał, jak daleko podróżują ich dusze. Samych dusz jednak nie widział. Nie potrafił też ujrzeć upiorów ani duchów…

Lecz wiedział, że gdzieś są. Musiały gdzieś być.

Przypomniał sobie, że kiedyś jako śmiertelny człowiek wypił w świątyni silny czarodziejski napój wręczony przez kapłanów i podróżował dokładnie tak samo, poza ciałem, unosząc się wysoko w firmament. Kapłani przywoływali go z powrotem, lecz nie chciał wrócić. Był wtedy z tymi pośród zmarłych, których kochał. Wiedział, że musi wrócić; tego od niego oczekiwano.

Był wtedy istotą ludzką, jak najbardziej. Tak, nie ma wątpliwości. Pamiętał, jak pot występował mu na nagi tors, kiedy leżał w pełnej kurzu komorze i przyniesiono mu czarodziejski napój. Bał się. Ale cóż, oni wszyscy musieli przez to przejść.

Może lepiej było mieć obecną postać i móc latać, nie rozstając się z ciałem.

Niewiedza, niepamięć, nierozumienie tego, jak może robić takie rzeczy i czemu żyje z ludzkiej krwi — wszystko to sprawiało mu intensywny ból.

W Paryżu poszedł do „kina wampirów”, które zdumiewało go pozorami prawdy i fałszem. Wszystko było znajome, a zarazem dziecinnie głupie. Wampir Lestat zapożyczył swój przyodziewek z tych starych czarno-białych filmów. Większość „nocnych istot” nosiła ten sam kostium — czarną pelerynę, białą koszulę z gorsem, czarny żakiet do figury, czarne spodnie.

Oczywisty, lecz krzepiący nonsens. Krwiopijcy przemawiali tak łagodnie, jakby recytowali poezje, a równocześnie bez wahania zabijali śmiertelnych.

Kupił komiksy o wampirach i wyciął z nich obrazki przedstawiające eleganckich krwiopijców w rodzaju Wampira Lestata. Może powinien przymierzyć taki śliczny kostium; dodałby mu otuchy, stworzyłby poczucie przynależności do czegoś, nawet jeśli to coś naprawdę nie istniało.

W Londynie udał się po północy do ciemnego sklepu, gdzie znalazł swój wampirzy strój. Żakiet i spodnie, lśniące lakierki; koszula wykrochmalona i sztywna jak nowy papirus, z białą muszką. Och, i jeszcze czarna aksamitna peleryna, wspaniała, z podszewką z białej satyny; sięgała do samej podłogi.