Выбрать главу

Obracał się z wdziękiem przed lustrami. Jakże zazdrościłby mu Wampir Lestat. Pomyśleć, że on, Khayman, nie był człowiekiem udającym wampira; był prawdziwym wampirem. Po raz pierwszy uczesał swoje gęste czarne włosy. W szklanych szafkach znalazł perfumy i kremy, którymi namaścił się, jak przystało na wielki wieczór. Dobrał sobie złote pierścienie i spinki.

Teraz był tak piękny jak dawno temu w innym stroju. Ludzie na londyńskich ulicach z miejsca go pokochali! Postąpił jak najbardziej właściwie. Szli za nim, kiedy kroczył, uśmiechając się, kłaniając od czasu do czasu i puszczając do nich oko. Nawet kiedy zabijał, było lepiej. Ofiara wpatrywała się w niego, jakby miała wizję, jakby wszystko rozumiała. Pochylał się — tak jak to robił Wampir Lestat w wideoklipach — i wpierw pił łagodnie z gardła, zanim rozdarł ofiarę na kawałki.

Oczywiście, wszystko to żart. Było w nim coś przerażająco pospolitego, nie mającego żadnego związku z kondycją krwiopijcy, tą mroczną tajemnicą, żadnego związku z przebłyskami zdarzeń, które pamiętał tylko częściowo i które wyrzucał z pamięci. Niemniej jednak zabawnie było stać się na chwilę kimś.

Tak, chodziło o tę chwilę, bo była wspaniała. I była wszystkim, co miał. W gruncie rzeczy zapomni i ją, prawda? Te noce i ich wyborne szczegóły ulecą mu z pamięci i znów zatraci się w jakiejś jeszcze bardziej złożonej i trudniejszej przyszłości, pamiętając tylko swoje imię.

Wreszcie udał się do domu, do Aten.

Nocą włóczył się z ogarkiem świecy po muzeach, oglądał stare nagrobki z reliefami postaci, których widok doprowadzał go do płaczu. Siedząca kobieta — umarli zawsze siedzący — wyciąga dłonie do żywego dziecka pozostawionego w objęciach małżonka. Z przeszłości powracały do niego imiona szepczące mu do ucha jak nietoperze: — Udaj się do Egiptu, przypomnisz sobie. — Nie udał się do Egiptu. Było zbyt wcześnie, by żebrać o szaleństwo i wybaczenie. Pozostał w Atenach, gdzie czuł się bezpieczny; nawiedzał stary cmentarz poniżej Akropolu, z którego rozkradziono wszystkie stalle. Nie przeszkadzał mu ryk samochodów. Ziemia była tam piękna; i wciąż należała do umarłych.

Sprawił sobie pełną szafę wampirzych strojów. Kupił nawet trumnę, ale używał jej niechętnie. Przede wszystkim nie oddawała ludzkiego kształtu, a na wieku nie wyryto zarysu twarzy ani napisu, który by poprowadził duszę zmarłego. Przypominała mu raczej puzdro na kosztowności. Ale z drugiej strony, no cóż, jeśli był wampirem, to chyba powinien ją mieć, bo była z nią pyszna zabawa. Śmiertelni, którzy przychodzili do jego mieszkania, byli oczarowani jej widokiem. Częstował ich winem czerwonym jak krew, serwowanym w kryształowych kielichach. Recytował im „Rymy wiekowego marynarza”, śpiewał pieśni w dziwnych językach, które uwielbiali, a czasem czytał swoje wiersze. Śmiertelni byli tacy serdeczni. A trumna służyła za kanapę, bo w mieszkaniu nie było żadnych mebli.

Piosenki tego amerykańskiego piosenkarza rockowego, Wampira Lestata, zaczęły burzyć jego spokój. To już nie była pyszna zabawa, podobnie jak te głupie stare filmidła. Wampir Lestat jednak naprawdę go drażnił. Jaki krwiopijca marzyłby o czynach pełnych odwagi i czystości. Zbyt tragiczna nuta, jak na zwykłe piosenki.

Krwiopijca… Czasem, kiedy budził się sam na podłodze dusznego mieszkania, a ostatnie przebłyski dziennego światła przenikały story, czuł oddalający się ciężki sen, w którym jakieś stworzenia wzdychały i jęczały z bólu. Czy podążał przez upiorny nocny pejzaż za dwoma rudymi kobietami, które wycierpiały niewysłowione krzywdy, za tymi pięknymi bliźniaczkami, do których nieustannie wyciągał dłonie? Gdy jednej z rudowłosych kobiet wycięto język, porwała go i zjadła. Ten odważny czyn wprawił go w najwyższe zdumienie…

Ach, nie mógł patrzeć na takie rzeczy!

Twarz miał obolałą, jakby płakał albo cierpiał żrący niepokój. Rozluźnił się z wolna. Ujrzał lampę. Żółte kwiaty. Nic. To po prostu Ateny: długie szeregi otynkowanych budynków jak spod sztancy i ruiny wielkiej świątyni na wzgórzu, panujące nad wszystkim mimo dymów wypełniających przestworza. Wieczór. Boski pośpiech tysięcy ludzi w ponurych biurowych ubraniach, spływających windami do podziemnych pociągów. Plac Syntagma zasłany leniwymi pijusami, wielbicielami retsiny lub uzo, cierpiącymi w upale wczesnego popołudnia. Małe kioski z prasą z całego świata.

Nie słuchał już muzyki Wampira Lestata. Porzucił amerykańskie dyskoteki, w których nieustannie rozbrzmiewała. Odsunął się od studentów, którzy nosili małe magnetofony przy paskach spodni.

Pewnej nocy w sercu Plaka pośród rozjarzonych świateł i hałaśliwych tawern ujrzał innych krwiopijców śpieszących przez tłum. Serce mu zamarło. Samotność i lęk zawładnęły nim bez reszty. Nie mógł się poruszyć ani wykrztusić słowa. Śledził ich, podążając stromymi ulicami, wchodził za nimi do kolejnych nowoczesnych tancbud, w których wyła muzyka, wychodził. Oceniał ich wzrokiem, kiedy szybkim krokiem przeciskali się przez tłum turystów, nieświadomi jego obecności.

Dwóch mężczyzn i kobieta w skąpym przyodziewku z czarnego jedwabiu, ze stopami torturowanymi w butach na wysokich obcasach. Srebrne okulary zasłaniały im oczy; szeptali między sobą i wybuchali piskliwym śmiechem; obwieszeni biżuterią, obficie spryskani perfumami, wystawiali na pokaz swoją nienaturalnie lśniącą skórę i włosy.

Ale pominąwszy te drugorzędne sprawy, bardzo się od niego różnili. Daleko im było do jego twardości i białości, to po pierwsze. Prawdę mówiąc, mieli na sobie tyle ludzkiej tkanki, że nadal pozostawali ożywionymi trupami; zwodniczo różowi i słabi, jakże potrzebowali krwi ofiar. Nawet w tej chwili cierpieli rozdzierające pragnienie. I z pewnością ich działania tego wieczoru były mu podporządkowane, krew bowiem musiała nieustannie zasilać wszystkie ludzkie miękkie tkanki. Nie tylko je ożywiała, ale stopniowo przemieniała w coś innego.

On natomiast był już cały z owego czegoś. Nie pozostało na nim nic człowieczego. Chociaż pożądał krwi, nie potrzebował jej do tej zamiany. Ona jedynie go odświeżała, zwiększała jego cudowną siłę, telepatyczne moce, zdolność latania czy podróżowania poza ciałem. Ach, to zrozumiałe! Obecnie był niemal idealnym naczyniem dla tej bezimiennej siły, która działała w nich wszystkich.

Tak, właśnie tak było. Oni byli młodsi, to wszystko. Dopiero rozpoczęli podróż ku prawdziwej wampirzej nieśmiertelności. Czyżby nie pamiętał?… No cóż, tak naprawdę to nie, ale wiedział, że to pisklaki, liczące sobie zaledwie jeden lub dwa wieki! To niebezpieczny czas; najpierw dostawało się od tego obłędu albo inni cię dopadali, zamykali, spalali… Wielu nie przeżyło tych lat. Ileż wieków dzieliło go od nich; jego młodość to epoka Pierwszego Plemienia. Tej otchłani czasu rozum nie mógł pokonać! Zatrzymał się przed malowanym murem ogrodu, wsparł dłonie na pokrzywionej gałęzi, rozkoszując się dotykiem chłodnych, jakby wełnianych listków na swojej twarzy. Nagle zanurzył się w smutku, smutku straszliwszym niż lęk. Usłyszał czyjś płacz, nie z otoczenia, ale w swojej głowie. Kto to jest? Przestań!

Nie, nie skrzywdzi tych delikatnych dzieci! Chciał jedynie ich poznać, uściskać. Przecież jesteśmy z tej samej rodziny, jesteśmy krwiopijcami, wy i ja!

Jednak gdy się zbliżył, wysyłając milczące, niemniej jednak gorące przywitanie, oni odwrócili się i spojrzeli w jego kierunku z nie ukrywaną grozą. Uciekli. Zbiegli po stoku plątaniną ciemnych ścieżek, byle dalej od świateł Plaka, a wszystkie jego słowa i gesty były daremne.