Czuła się jak szpieg, gdy wchodziła po frontowych schodach ze starym kluczem w dłoni. Wyglądało na to, że nikt nie był tu od miesięcy. Gdziekolwiek by spojrzeć, kurz i liście.
Tymczasem w kryształowej wazie czekały róże, a do drzwi przybito zaadresowaną do niej kopertę z listem i nowym kluczem.
Godzinami myszkowała, zwiedzając stare kąty. Nie przeszkadzało jej zmęczenie po całej nocy jazdy samochodem. Musiała przejść przez rozległe, przygniatające ogromem pokoje i zacienione antresole. Nigdy wcześniej dom nie przypominał tak bardzo surowego zamku. Niezwykłych rozmiarów bele podtrzymywały stropy z surowych desek, a nad okrągłymi kamiennymi paleniskami wisiały omszałe, sczerniałe od dymu okapy.
Nawet umeblowanie było masywne — blaty stołów z kamieni młyńskich, fotele i kanapy z nie wygładzonego drewna zarzucono miękkimi poduszkami, półki na książki i nisze ścienne wyżłobiono w surowych ścianach z suszonej cegły.
W tym domu był pewien średniowieczny majestat. Szczątki sztuki Majów, etruskie misy i posążki Hetytów pasowały tu jak ulał pomiędzy głębokimi kasetonami i kamiennymi posadzkami. Było tu jak w fortecy. Było bezpiecznie.
Tylko dzieła Maharet mieniły się rozjarzoną tęczą barw, jakby zaczerpnęła je z pobliskich drzew i nieba. Wspomnienia w najmniejszym stopniu nie wyolbrzymiły ich urody. Miękkie, grube kilimy na ścianach z wyszytymi swobodnie leśnymi kwiatami i wszędobylską trawą były jak sama ziemia. Niezliczone pikowane poduszki z ciekawymi prymitywnymi rysunkami ludzi i dziwnymi symbolami, a wreszcie gigantyczne makaty — nowoczesne gobeliny zasłaniające ściany dziecinnymi obrazkami wspaniałych chmur i nawet padającego deszczu, pól, strumieni, gór, lasów oraz nieba, na którym jednocześnie widniały słońce i księżyc. Tak przemyślnie zszyto te miriady kawalątków materiału, że tworząc do najdrobniejszego szczegółu wodną kaskadę lub opadający liść, miały wibrującą moc prymitywnego malarstwa.
Jesse serce się krajało, kiedy znowu to oglądała.
W południe, głodna i z zawrotami głowy po długiej bezsennej nocy, zdobyła się na odwagę i podniosła zasuwę tylnych drzwi, prowadzących do ślepych pomieszczeń w środku góry. Bez tchu szła kamiennym pasażem. Serce waliło jej w piersiach, kiedy okazało się, że drzwi do biblioteki nie są zamknięte na klucz; włączyła światło.
Ach, piętnaście lat temu przeżyła tu najszczęśliwsze lato w życiu. Wszystkie późniejsze cudowne przygody, nawet łowienie duchów dla Talamaski, to zero w porównaniu z tamtym czarodziejskim i niezapomnianym okresem.
Siedziała wraz z Maharet w bibliotece, w kominku płonął ogień. Patrzyła na niezliczone tomy, wprawiające ją w zdumienie i zachwyt. Widziała drzewo genealogiczne Wielkiej Rodziny. Maharet nazywała to: „nić, której trzymamy się w labiryncie życia”. Z jaką miłością Maharet zdejmowała książki, otwierała szkatuły ze starymi pergaminowymi zwojami.
Tamtego lata nie umiała przewidzieć skutków wszystkiego. co zobaczyła. Była w stanie łagodnego pomieszania, cudownego zawieszenia praw codziennej rzeczywistości, jakby papirusy, których nie potrafiła odczytać, należały raczej do snu. A przecież była wykształconym archeologiem. Szkoliła się podczas wykopalisk w Egipcie i Jerychu, lecz nie potrafiła odszyfrować tych dziwnych hieroglifów. Na Boga, ile to może mieć lat? — zadawała sobie pytanie.
Po latach usiłowała przypomnieć sobie inne widziane wówczas dokumenty.
Była pewna, że pewnego ranka weszła do biblioteki i znalazła otwarte pomieszczenie w głębi. Długim korytarzem przeszła do nie oświetlonych pokoi. Gdy wreszcie znalazła kontakt, ujrzała wielki magazyn z glinianymi tabliczkami pokrytymi małymi rysunkami! Bez wątpienia trzymała je w dłoniach.
Stało się coś jeszcze; coś, czego nigdy tak naprawdę nie chciała sobie przypomnieć. Czy był tam jeszcze jeden korytarz? Pamiętała z pewnością kręcone żelazne schody, które zaprowadziły ją do niższych pokoi o zwykłych glinianych ścianach. Małe żarówki wkręcono w staromodne porcelanowe oprawki. Pociągnęła za łańcuszki, włączyła światło.
Z pewnością to zrobiła. Z pewnością otworzyła ciężkie sekwojowe drzwi…
Po latach przypominała sobie drobne migawki — rozległa niska sala z dębowymi krzesłami, stołem i ławami jakby z kamienia. I co jeszcze? Coś, co na pierwszy rzut oka wydawało się niesłychanie znajome. I wtedy…
Później, nocą potrafiła sobie przypomnieć tylko schody. Nagle wybiła dziesiąta, właśnie się obudziła, a Maharet, stojąca w nogach łóżka, podeszła i pocałowała ją. Ten cudowny, gorący pocałunek wzbudził w niej łagodne pulsowanie. Maharet powiedziała, że znaleźli ją śpiącą na polanie przy górskim strumyku i o zachodzie słońca przynieśli do domu.
Przy strumyku? Miesiące potem „pamiętała”, że tam zasnęła. Prawdę mówiąc, zachowała całkiem bogate „wspomnienia” znieruchomiałego lasu i wody szemrzącej na kamieniach. Ale to był fałszywy obraz, teraz wiedziała na pewno.
Jednak tego dnia, piętnaście lat później, nie miała żadnych dowodów na to, które z tamtych niejasnych wspomnień były prawdziwe. Zamknięto przed nią pokoje. Nawet gładkie tomy rodzinnej historii spoczęły pod kluczem w szklanych gablotach, których nie śmiała otworzyć.
Nigdy nie potrafiła do końca uwierzyć w to, co sobie przypominała. Tak, były gliniane tabliczki pokryte wyłącznie prymitywnymi rysunkami osób, drzew, zwierząt. Oglądała je, zdejmowała z półek i podnosiła ku słabemu światłu. Tak, były schody, sala, która j ą przestraszyła, nie, przeraziła, tak… były.
Lecz tamtego ciepłego lata był tu i raj, dni i noce przegadane, przetańczone wraz z Maelem i Maharet. Późniejszy ból, niepojęta decyzja Maharet, odesłanie do Nowego Jorku i absolutny zakaz powrotu odeszły w zapomnienie.
Moja kochana,
tak naprawdę to za bardzo Cię kocham. Jeśli się nie rozdzielimy, moje życie pochłonie Twoje. Musisz mieć wolność, Jesse, żeby układać własne plany, mieć własne ambicje, marzenia…
Powróciła nie po to, by zatrzeć dawny ból, ale by znowu, przez krótką chwilę, przeżyć dawną radość.
Po południu zwalczyła znużenie, wreszcie opuściła dom i poszła długą ścieżką między dębami. Jak łatwo znaleźć dawny szlak pośród sekwoi, polanę w otoczeniu paproci, koniczyny na stromych brzegach płytkiego wartkiego strumyka.
Kiedyś Maharet przyprowadziła ją tu po zmroku; dotarły kamienną ścieżką aż do brzegu. Dołączył do nich Mael. Maharet nalała Jesse wina i śpiewali razem pieśń, której Jesse nigdy potem nie potrafiła sobie przypomnieć, chociaż od czasu do czasu uświadamiała sobie, że z niewytłumaczalną dokładnością nuci tę niesamowitą melodię, a kiedy przerywa, zaskoczona tym, co robi, nie potrafi już znaleźć właściwych nut.
Mogłaby zasnąć nieopodal strumyka, w głębokim chaosie leśnych odgłosów, podobnie jak w tamtym „wspomnieniu” sprzed wielu lat.
Jakże oślepiająca była jasna zieleń klonów, łowiąca rzadkie groty światła. I jak monstrualne wydają się sekwoje w tym niezmąconym spokoju. Mamucie, obojętne, sięgają na wiele dziesiątków metrów w górę, gdzie chłodne koronkowe igły kreślą na niebie postrzępioną linię.
Wiedziała, ile będzie ją kosztować dzisiejszy koncert z wrzeszczącymi fanami Lestata. Ale lękała się, że sen o bliźniaczkach powróci.
Wreszcie powróciła do domu, by zabrać ze sobą róże i list. Odnalazła swój dawny pokój. Była trzecia. Kto nakręcał zegary w tym domu? Bała się snu o bliźniaczkach, czuła się zbyt zmęczona, aby dalej walczyć. Nie było tu żadnych upiorów, spotykanych przez nią tyle razy podczas pracy. Jedynie spokój. Położyła się w starym wiszącym łożu, na kołdrze, którą sama z taką starannością uszyła przy pomocy Maharet tamtego lata. A sen — i bliźniaczki — przyszli razem.