Выбрать главу
* * *

Miała dwie godziny na dojazd do San Francisco i znowu musiała opuścić ten dom, być może we łzach. Przejrzała kieszenie. Paszport, dokumenty, pieniądze, klucze.

Zarzuciła na ramię skórzaną torbę i spiesznie ruszyła długim korytarzem ku schodom. Zmierzch zapadł szybko, a kiedy noc okryje las, widoczność zmaleje do zera.

Kiedy dotarła do głównego holu, było tam trochę światła. Kilka długich promieni słonecznych wpadało przez zachodnie okna i biegnąc w tunelach kurzu, oświetlało gigantyczną makatę na ścianie.

Jesse zaparło dech, kiedy na nią popatrzyła. Był to jej ulubiony gobelin ze względu na swoją złożoność i ogrom. Początkowo wydawało się, że to wielka masa przypadkowych skrawków drukowanego perkalu i łat — po czym stopniowo z mnóstwa kawałeczków wyłaniał się zalesiony pejzaż. W jednej chwili widziałaś go, w następnej znikał. Tak właśnie było tamtego lata, kiedy pijana winem chodziła przed makatą tam i z powrotem, tracąc z oczu wzór, a potem go odnajdując; góra, las, wioseczka wtulona w zieloną dolinę poniżej.

— Wybacz mi, Maharet — szepnęła cicho. Musiała odejść. Jej podróż dobiegała końca.

Lecz właśnie kiedy odwracała wzrok, pewien szczegół na zszywanym wizerunku zwrócił jej uwagę. Znów uważnie na niego spojrzała. Czy były tam figurki, których nie widziała wcześniej? Znów miała przed sobą mrowie fragmentów. Potem z wolna wyłoniło się zbocze góry, następnie drzewa oliwkowe, a wreszcie dachy wioski, żółte niepozorne chaty rozrzucone w gładkim zagłębieniu doliny. Figurki? Nie potrafiła ich odnaleźć. Do chwili, w której znów odwróciła głowę. Przez ułamek sekundy dostrzegła je kątem oka. Dwie drobne figurki trzymające się za ręce, rudowłose kobiety!

Powoli, niemal ostrożnie, wróciła wzrokiem do makaty. Serce skakało jej w piersiach. Tak, są. Ale może to złudzenie?

Przecięła pokój, znalazła się bezpośrednio przed dziełem Maharet. Dotknęła go. Tak! Każda ze szmacianych laleczek miała parę zielonych guziczków imitujących oczy, starannie przyszyty nos i czerwone usta! A włosy, włosy były z czerwonej przędzy ułożonej w ostre fale i delikatnie naszytej nad białymi ramionami.

Wpatrywała się, nie dowierzając własnym oczom. Bliźniaczki tam były! Gdy stała tak, sparaliżowana, pokój pogrążył się w mroku. Ostatki światła skryły się za linią horyzontu. Makata rozpływała się w nieczytelną plamę.

Usłyszała zegar wybijający kwadrans. Zadzwoń do Talamaski. Zadzwoń do Dawida w Londynie. Opowiedz im część, jakąkolwiek… Ale to było niemożliwe, wiedziała o tym. I ze złamanym sercem zdała sobie sprawę, że bez względu na to, co spotka ją dziś wieczór, Talamasca nigdy nie dowie się o wszystkim.

Zmusiła się do wyjścia, zamknęła drzwi na klucz i pokonawszy głęboką werandę, ruszyła długim szlakiem w dół.

Nie do końca rozumiała, co się z nią dzieje, dlaczego jest tak wstrząśnięta i czemu musi powstrzymywać łzy. Potwierdziły się podejrzenia i wszystkie domniemania. Była wystraszona. Łzy płynęły wbrew jej woli.

Zaczekaj na Maharet — usłyszała w głowie ostrzegawczy głos.

Nie mogła czekać. Maharet omamiłaby ją, zbiła z tropu, w imię miłości odwiodłaby od tajemnicy. Tak właśnie było tamtego lata, dawno temu. Wampir Lestat nie krył niczego. Wampir Lestat był najważniejszym elementem układanki. Zobaczyć go i dotknąć oznaczało potwierdzić wszystkie domysły.

Czerwony mercedes roadster zapalił natychmiast. Cofnęła się w bryzgach żwiru, zawróciła i ruszyła w kierunku wąskiej polnej drogi. Kabriolet był otwarty; zanim dojedzie do San Francisco, będzie skostniała z zimna, ale to nieważne. Uwielbiała czuć powiew zimnego powietrza na twarzy, szybką jazdę.

Droga od razu pogrążyła się w leśnym mroku, którego nie przenikał nawet wschodzący księżyc. Jechała sześćdziesiątką, z łatwością pokonując ostre zakręty. Nagle smutek zaciążył jej jeszcze bardziej, ale obyło się bez łez. Wampir Lestat… był prawie tuż.

Dojechawszy wreszcie do drogi powiatowej, przekroczyła dozwoloną prędkość i śpiewała, prawie nie słysząc słów w gwiździe wiatru. Kiedy przemknęła przez śliczne miasteczko Santa Rosa i wpadła w szybki prąd drogi nr 101, zapanowała całkowita ciemność.

Napływała przybrzeżna mgła. Ciemne wzgórza na wschodzie i zachodzie wyglądały upiornie, potok świateł pozycyjnych wyznaczał jednak rozjaśniony szlak. Rosło w niej podniecenie. Jeszcze godzina jazdy do Golden Gate. Smutek ustępował. Przez całe życie była pewnym siebie dzieckiem szczęścia, czasem niecierpliwym, gdy miała do czynienia z ludźmi wykazującymi nadmiar ostrożności. I mimo że tej nocy miała uczucie nieuchronności losu, wyraźnego niebezpieczeństwa, ku któremu się zbliżała, uznała, iż jej niezwykłe szczęście zostanie z nią nadal. Nie bała się ani trochę.

* * *

Uważała, że szczęście towarzyszy jej od narodzin, kiedy to jej siedemnastoletnia ciężarna matka zginęła w wypadku, a ją znaleziono przy drodze — ofiarę spontanicznej aborcji, wrzeszczące wniebogłosy niemowlę oczyszczające malutkie płuca w chwili przyjazdu karetki pogotowia.

Przez dwa tygodnie leniuchowania w szpitalu nie miała imienia, skazana na sterylność i chłód maszyn; ale pielęgniarki uwielbiały ją, nazywając „jaskółeczką”, gładząc po główce i śpiewając, kiedy się tylko dało.

Lata później miały do niej napisać, dołączając zrobione wtedy zdjęcia i przekazując opowiastki, które w ogromnym stopniu wzmocniły w niej poczucie, że miłość otaczała ją dosłownie od przyjścia na świat.

To właśnie Maharet wreszcie zjawiła się, by ją zabrać. Przedstawiła się jako jedyny żyjący członek rodziny Reevesów z Karoliny Południowej i zabrała ze sobą do Nowego Jorku. Wychowywała się z kuzynami o innym nazwisku i pochodzeniu. Przyszło jej dorastać w wytwornym dwukondygnacyjnym mieszkaniu przy Lexington Avenue z Marią i Matthew Godwinami, którzy obdarzyli ją nie tylko miłością, ale wręcz wszystkim, czego mogła zapragnąć. Angielska bona spała w jej pokoju, dopóki Jesse nie ukończyła jedenastu lat.

Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy dowiedziała się o tym, że to ciotce Maharet zawdzięcza swobodę w wyborze college’u i kariery zawodowej. Matthew Godwin był lekarzem, Maria niegdyś tańczyła i nauczała; nie ukrywali swojego przywiązania i zaufania do Jesse. Uznali ją za córkę, której zawsze pragnęli, i były to bogate, a także szczęśliwe lata.

Listy od Maharet zaczęły przychodzić, gdy Jesse była jeszcze zbyt mała, aby je przeczytać. Były cudowne, często pełne kolorowych pocztówek i dziwnych monet z krajów, w których Maharet mieszkała. Jesse miała pełną szufladę rupii i lirów, zanim osiągnęła siedemnasty rok życia. A co ważniejsze, miała w Maharet przyjaciela, który odpowiadał na każdą napisaną linijkę z uczuciem i opiekuńczością.

To właśnie Maharet podsuwała jej lektury, zachęciła do lekcji muzyki i malarstwa, zaaranżowała podróże po Europie i wreszcie namówiła do nauki w Columbia University, gdzie Jesse studiowała dawne języki i sztukę.

To Maharet zaaranżowała jej bożonarodzeniowe wizyty u europejskich kuzynów — Scartinów we Włoszech, potężnej bankierskiej rodziny zamieszkującej willę na obrzeżu Sieny, i skromniejszych Borchardtów w Paryżu, którzy przyjęli ją serdecznie w swoim zatłoczonym, ale radosnym domu.