Выбрать главу

Tego lata, gdy Jesse zaczęła siedemnasty rok, pojechała do Wiednia, by poznać rosyjską emigracyjną gałąź rodziny, młodych natchnionych intelektualistów i muzyków, których ogromnie polubiła. A potem była podróż do Anglii i znajomość z Reevesami, bezpośrednio związanymi z tymi Reevesami z Karoliny Południowej, którzy przed wiekami wyjechali z Anglii.

Kiedy miała osiemnaście lat, złożyła wizytę kuzynom Petralona w ich willi na Santorini. Ci bogaci i egzotycznie wyglądający Grecy, żyjący w feudalnym przepychu i otoczeni wieśniaczą służbą, pod wpływem chwilowego impulsu zabrali Jesse w podróż jachtem do Stambułu, Aleksandrii i na Kretę.

Jesse niemalże straciła głowę dla młodego Constantina Petralona. Maharet dała jej znać, że jeśli zapragną się pobrać, otrzymają błogosławieństwo wszystkich, ale decyzję musi podjąć sama. Jesse ucałowała przystojnego kochanka i odleciała z powrotem do Ameryki, studiować i przygotowywać się do pierwszej wyprawy archeologicznej do Iraku.

Nawet podczas nauki w college’u utrzymywała stałe więzi z rodziną. Wszyscy byli dla niej tak dobrzy; lecz trzeba też dodać, że wszyscy byli dobrzy dla wszystkich, ponieważ wierzyli w więzi rodzinne. Wzajemne wizyty były na porządku dziennym; częste małżeństwa w obrębie rodziny stwarzały niezliczone koligacje; w każdym domu były przygotowane pokoje dla krewnych, którzy mogli wpaść nie zapowiedziani. Rodzinne drzewa genealogiczne wydawały się sięgać w bezkresną przeszłość; krążyły zabawne opowiastki o sławnych krewnych nie żyjących od trzystu lub czterystu lat. Jesse czuła ogromne przywiązanie do tych ludzi.

W Rzymie była czarowana przez kuzynów, którzy wozili ją na złamanie karku lśniącymi ferrari, puszczając na cały regulator radio i dostarczając nocą do uroczego starego palazzo bez kanalizacji, ale za to z dziurawym dachem. Żydowscy kuzyni w południowej Kalifornii byli oszałamiającą bandą muzyków, projektantów mody i producentów, od pięćdziesięciu lat związaną na przeróżne sposoby z przemysłem filmowym i wielkimi studiami. Ich stary dom przy Hollywood Boulevard był przystanią dla całego zastępu bezrobotnych aktorów. Jesse miała tam dla siebie przestronny strych; kolację serwowano o szóstej bez względu na to, czy za stołem siadała jedna osoba czy cały tłum.

Ale kim była ta Maharet, ów odległy, niemniej jednak zawsze uważny mentor, prowadzący ją przez lata uniwersyteckie, przysyłający częste i mądre listy, podsuwający osobiste rady, skrzętnie wykorzystywane przez Jesse i bardzo przez nią upragnione, chociaż nigdy by się do tego nie przyznała?

Maharet była stale obecna w życiu wszystkich kuzynów., poznanych przez Jesse, chociaż wizyty „najdroższej ciotki” były równie rzadkie, co znaczące. Była strażnikiem archiwów Wielkiej Rodziny, to jest wszystkich krewnych, wielu różnych nazwisk rozsianych po całym świecie. To właśnie ona często doprowadzała do rodzinnych zjazdów, nawet aranżowała małżeństwa, by jednoczyć różne gałęzie, i to ona nieodmiennie była pomocą w trudnych okresach, nieocenioną w sprawach życia i śmierci.

Przed Maharet była jej matka, teraz nazywana „starą Maharet”, a przed tamtą był babcia Maharet i tak dalej i dalej, jak sięgała ludzka pamięć. „Zawsze będzie jakaś Maharet”, brzmiało rodzinne powiedzenie, powtarzane z równym przekonaniem po niemiecku, rosyjsku, a także w jidysz czy po grecku. Znaczyło to, że jeden potomek płci żeńskiej w każdym pokoleniu przyjmuje owo imię i obowiązki strażnika-archiwisty. Tak się przynajmniej wydawało, gdyż oprócz samej Maharet nikt nie znał szczegółów.

„Kiedy Cię zobaczę?” — pisała wielokrotnie Jesse w ciągu tamtych lat. Zbierała znaczki z Delhi, Rio, Mexico City, Bangkoku, Tokio, Limy, Sajgonu i Moskwy.

Cała rodzina była przywiązana do tej kobiety i zafascynowana nią, ale w przypadku Jesse wchodziła w grę pewna tajemnica oraz potężna więź.

Od najwcześniejszych lat Jesse miała niezwykłe doznania, nieporównywalne z przeżyciami pospolitych ludzi.

Na przykład rozpoznawała z grubsza ludzkie myśli. „Wiedziała”, w kim budzi niechęć lub kto ją okłamuje. Miała zdolności językowe, często rozumiała sens wypowiedzi, nawet jeśli nie rozumiała znaczenia poszczególnych wyrazów.

A ponadto widziała zjawy ludzi i budynków.

Kiedy była bardzo mała, często dostrzegała ze swojego okna na Manhattanie niewyraźny szary zarys eleganckiej miejskiej rezydencji. Wiedziała, że budynek nie jest rzeczywisty, i początkowo zjawa budziła w niej śmiech — czasami przezroczysta, czasami solidna jak sama ulica, ze światłami padającymi zza koronkowych zasłon. Minęły lata, zanim dowiedziała się, że fantom był wizerunkiem domu architekta Stanforda White’a. Rezydencję zrównano z ziemią dziesiątki lat temu.

Zjawy ludzi miały bardziej zwiewne kształty, a pojawienie się tych migotliwych istot często było jakby wyrazem niewytłumaczalnego dyskomfortu odczuwanego przez nią w danym miejscu.

Jednakże w miarę jak dorastała, wizje stawały się lepiej widoczne i trwalsze. Pewnego deszczowego wieczoru przeświecająca postać staruszki zbliżyła się do Jesse spokojnym krokiem, aby w końcu przejść przez nią na wylot. Rozhisteryzowana Jesse popędziła do najbliższego sklepu i sprzedawcy zadzwonili po Matthew i Marię. Jesse w kółko powtarzała, że widziała udręczoną twarz kobiety i jej załzawione oczy, które wydawały się nie dostrzegać prawdziwego świata.

Kiedy opisywała te zjawiska, przyjaciele często nie dawali jej wiary. Byli jednak zafascynowani i błagali ją o dalsze historyjki. To budziło nieprzyjemne uczucie bezradności, więc zaczęła unikać podobnych zwierzeń, chociaż nie przekroczyła jeszcze dwunastego roku życia, a napotykała te zagubione dusze coraz częściej.

Dostrzegała blade, niespokojne kreatury nawet w środku dnia, idąc tłumną Fifth Avenue. A potem, kiedy miała szesnaście lat, któregoś ranka zobaczyła w Central Parku wyraźną zjawę młodego człowieka siedzącego nieopodal na ławce. Park był pełen ludzi, ale tamta postać wydawała się oderwana od wszystkiego, nie należąca do otoczenia. Dźwięki wokół Jesse zaczęły rzednąć, jakby wchłaniane przez to coś. Modliła się, żeby sobie poszło. Ale zamiast wysłuchać jej błagań, odwróciło się, zatrzymało na niej swój wzrok i próbowało się do niej odezwać.

Jesse rzuciła się do ucieczki i biegła bez wytchnienia aż do samego domu. Dała się ponieść panice.

— Od tej pory one będą mnie rozpoznawać — oświadczyła Matthew i Marii. Bała się wyjść z mieszkania. Wreszcie Matthew dał jej środek uspokajający i powiedział, że to pozwoli jej zasnąć. Zostawił drzwi otwarte, żeby się nie bała.

Kiedy leżała tak, zawieszona między snem a jawą, do pokoju weszła jakaś dziewczyna. Jesse zdała sobie sprawę, że ją zna; oczywiście, jako członek rodziny zawsze tu przebywała, tuż przy Jesse, wiele rozmawiały i nic w tym dziwnego, że okazała się taka słodka, kochana, tak znajoma. Była dopiero nastolatką, nie starszą niż Jesse.

Usiadła na łóżku Jesse i powiedziała jej, że nie powinna się denerwować, ponieważ duchy nigdy by jej nie skrzywdziły. Żaden duch nigdy nikomu nie zrobił krzywdy. Nie mają takiej mocy. To biedne, żałosne stworzenia.

— Napisz do ciotki Maharet — powiedziała, pocałowała Jesse i zgarnęła jej włosy z twarzy. Tymczasem środek uspokajający zaczął działać. Oczy Jesse same się zamykały. Chciała spytać o katastrofę samochodową, podczas której się urodziła, ale nie potrafiła zebrać myśli.

— Do widzenia, skarbie — powiedziała dziewczyna i Jesse zasnęła, zanim tamta wyszła z pokoju.