Przywiózł ze sobą filmy z Japonii i Włoch i przeżyli wspaniałe chwile podczas projekcji. Szczególnie interesujący, chociaż przerażający, okazał się „Kwaidan”. A włoski obraz, „Julietta i duchy” doprowadził Jesse do łez.
Wszyscy ci ludzi nie pominęli okazji, aby z nią porozmawiać. A pytania Maela były już zupełnie niewiarygodne. Czy kiedyś w życiu zapaliła papierosa? Jak smakuje czekolada? Skąd bierze tę odwagę, by wsiąść do automobilu z młodym mężczyzną albo iść z nim do mieszkania? Czy zdaje sobie sprawę, że może ją zabić? Mało nie wybuchła śmiechem. Nie, serio, to prawdopodobne, upierał się, coraz bardziej zacietrzewiony. Spójrz na gazety. Kobiety we współczesnych miastach są obiektem polowań, niczym łanie w lasach.
Najlepiej było odwieść go od tematu i namówić do opowiadania o podróżach. Jego opisy były cudowne. Przez lata mieszkał w dżungli amazońskiej. Ale nie wsiadłby do „aeroplanu”. To nazbyt niebezpieczne. A co, jeśli maszyna wybuchnie? Nie lubił „płóciennego przyodziewku”, bo zbyt łatwo można było go rozedrzeć.
Jesse przeżyła z Maelem bardzo szczególną chwilę. Rozmawiali przy stole. Mówiła o duchach, które czasem widywała, a on wspomniał o tych złośliwych i tumanowatych umarłych czy zwariowanych umarłych, tak że krztusiła się ze śmiechu, chociaż wiedziała, że nie bardzo wypada. Ale to była prawda, duchy czasem zachowują się tak, jakby były trochę tumanowate, na tym polega cała groza. Czy przestajemy istnieć z chwilą śmierci? Czy też nadal trwamy w takim głupawym stanie, pojawiając się ludziom w dziwnych chwilach i wygłaszając nonsensowne uwagi mediom? Kiedy to duch powiedział coś interesującego?
— Są to oczywiście wyłącznie przyziemne istoty — powiedział Mael. — Kto wie, dokąd się udajemy, kiedy wreszcie porzucimy ciało i wszystkie jego zwodnicze rozkosze?
Jesse była już dobrze pijana i poczuła, jak ogarniają straszliwa groza — powróciły myśli o fantomie rezydencji Stanforda White’a i duchach wmieszanych w nowojorski tłum. Skupiła się na Maelu, który nareszcie nie miał na sobie rękawiczek ani barwionych szkieł, na przystojnym Maelu, o bardzo niebieskich oczach ze skrawkami czerni w środeczkach źrenic.
— Poza tym — rzekł — zawsze były inne duchy. Nigdy nie miały ciała ani krwi, więc dlatego są takie wściekłe.
Co za zdumiewająca myśl.
— Skąd o tym wiesz? — zapytała Jesse, nie spuszczając z niego wzroku. Był piękny. O jego urodzie decydowała suma defektów — zakrzywiony nos, stercząca szczęka, wychudła twarz okolona dziko nastroszonymi falami włosów koloru słomy. Nawet oczy, właśnie dlatego, że były zbyt głęboko osadzone, miały pełniejszy wyraz. Tak, Mael był piękny — aż chciało się go objąć, pocałować, zaprosić do łóżka… prawdę mówiąc, pociąg, który zawsze do niego czuła, nagle stał się nieodparty.
Wtem uświadomiła sobie coś bardzo dziwnego. To nie człowiek — powiedział jakiś głos w jej głowie. — To coś udającego człowieka. Nie ma żadnych wątpliwości.
Cóż za idiotyzm! Jeśli nie był człowiekiem, to kim, do diabła? Z pewnością nie upiorem ani duchem. To oczywiste.
— Wydaje mi się, że nie wiemy, co jest realne, a co nie — powiedziała ni w pięć, ni w dziewięć. — Wystarczy, że za długo wlepiasz w coś wzrok i nagle widzisz potwora. — Równocześnie odwróciła się i wbiła wzrok w wazę z kwiatami na środku stołu. Stare herbaciane róże trwoniły płatki pośród goździków, paproci i purpurowych cynii. Wyglądały absolutnie jak pozaziemskie istoty, jak owady, koszmarnie! Kim tak naprawdę były? Nagle waza pękła na kawałki i woda zalała cały stół. A Mael rzekł całkiem poważnie:
— Och, wybacz. Nie chciałem.
Nie ulega wątpliwości, że tak było, chociaż nie spowodowało to najmniejszych konsekwencji. Mael wyślizgnął się na spacer do lasu, pocałowawszy ją wpierw w czoło; jego wyciągnięta dłoń zadrżała nagle, kiedy chciał pogładzić Jesse po włosach, ale najwyraźniej się rozmyślił.
Oczywiście, piła wcześniej. Prawdę mówiąc, piła przez cały pobyt, i to o wiele za dużo. Ale jakby nikt tego nie zauważał.
Od czasu do czasu wychodzili na dwór i tańczyli na polanie pod księżycem. To nie był wspólny taniec. Poruszali się w pojedynkę, w koło, wpatrzeni w niebo. Mael nucił murmurando albo Maharet śpiewała pieśni w nieznanym języku.
Jak mogła zachowywać się tak godzinami? I czemu nigdy nie dociekała, nawet w myślach, dlaczego Mael tak dziwnie się ubiera, nosi rękawiczki w domu albo chodzi po ciemku w okularach przeciwsłonecznych?
Potem pewnej nocy tuż przed świtem Jesse poszła do łóżka pijana i miała koszmarny sen. Mael i Maharet awanturowali się ze sobą. Mael powtarzał w kółko:
— A co będzie, jeśli ona umrze? Co będzie, jeśli ktoś ją zabije albo przejedzie ją samochód? Co, jeśli, co, jeśli, co, jeśli… — Jego głos przeszedł w ogłuszające wycie.
A kilka nocy później zaczęła się okropna finalna katastrofa. Mael wyszedł wcześniej na jakiś czas, ale wrócił. Jesse piła burgunda caluteńki wieczór i stała na tarasie z Maelem, całowali się, a następnie straciła świadomość, zarazem wiedząc, co się dzieje. Obejmował ją, całował jej piersi, podczas gdy ona osuwała się w niezgłębioną czerń. Wtedy znów pojawiła się tamta dziewczyna, nastolatka, która przyszła do niej w Nowym Jorku, kiedy była tak wystraszona. Tyle że Mael nie widział dziewczyny, a Jesse oczywiście wiedziała dokładnie, kim ona jest; to była jej matka. Miriam, i bała się. Mael nagle wypuścił Jesse.
— Gdzie ona jest! — krzyknął rozzłoszczony.
Jesse otworzyła oczy. Obok nich znalazła się Maharet. Uderzyła Maela tak silnie, że wypadł przez balustradę poza taras. Jesse wrzasnęła, przypadkowo odpychając nastolatkę, kiedy podbiegła do skraju tarasu zobaczyć, co się dzieje.
Mael stał daleko na polanie, cały i zdrowy. Niewiarygodne, a jednak prawdziwe. Stał pewnie na nogach, skłonił się Maharet głęboko, ceremonialnie i przesłał jej pocałunek. Padało na niego światło z okien parteru. Maharet wyglądała na zasmuconą, ale się uśmiechała. Powiedziała coś pod nosem i machnęła ręką, jakby chciała powiedzieć, że nie gniewa się na Maela.
Jesse była przerażona, że to na nią Maharet skieruje swój gniew, ale kiedy spojrzała w jej oczy, wiedziała, że nie ma powodów do niepokoju. Dostrzegła jednak, że jej sukienka jest rozdarta. Poczuła ostry ból w miejscu, które całował Mael, a gdy odwróciła się do Maharet, straciła orientację i nie słyszała własnych słów.
Nie wiedziała, jak znalazła się na łóżku; siedziała oparta na poduszkach i miała na sobie długi flanelowy szlafrok. Opowiadała Maharet, że matka znów do niej przyszła, że widziała ją na tarasie. A oprócz tego przez kilka godzin rozprawiały z Maharet o całej sprawie. O jakiej sprawie? Maharet powiedziała jej, że zapomni.
O Boże, jak bardzo usiłowała potem sobie to odtworzyć. Fragmentaryczność wspomnień dręczyła ją przez lata. Maharet rozpuściła włosy, bardzo długie i gęste, objęła ją i poszły przez ciemny dom jak upiory, Maharet od czasu do czasu przystawała, żeby ją pocałować, a ona odpowiada jej uściskiem. Ciało Maharet było jak kamień, który potrafi oddychać.
Były wysoko, w środku góry, w tajnej sali. Stały tam potężne komputery z wielkimi szpulami i czerwonymi światełkami, słychać było niski szum elektronicznych urządzeń. A na niezmierzonym prostokątnym ekranie sięgającym dobre kilkanaście metrów w górę widniało kolosalne drzewo genealogiczne rodziny. To była Wielka Rodzina od tysięcy lat. Och, tak, drzewo genealogiczne wyrastało z jednego korzenia! Układ był matriarchalny, jak zawsze u starożytnych ludów — jak u Egipcjan, tak, u których prawo do tronu przechodziło na księżniczki krwi królewskiej; i jak wciąż jeszcze było wśród plemion żydowskich.