Выбрать главу

Mało brakowało, a roześmiałby się młodzikowi w twarz. Cóż za bezsensowna potyczka. Trzeba przyznać Lestatowi, że przepięknie rozumiał tę wyzbytą wiary epokę. Tak, zdradził sekrety, przed których wyjawieniem go ostrzegano, ale czyniąc to, nie zdradził niczego i nikogo.

— Uważajcie na wampira Lestata — powiedział z uśmiechem na zakończenie. — Bardzo niewielu prawdziwych nieśmiertelnych chodzi po tej ziemi. Może być jednym z nich. — Po czym uniósł młodzika z podłogi, usuwając go sobie z drogi, minął próg i wszedł do głównej sali tawerny.

Frontowe pomieszczenie, przestronne i bogato obwieszone czarnymi aksamitnymi portierami i kinkietami z lakierowanego brązu, szczelnie zapełniali hałaśliwi śmiertelni. Filmowe wampiry roziskrzonym wzrokiem spoglądały z pozłacanych ram wiszących na zasłoniętych satyną ścianach. Rozbrzmiewające wokół dźwięki organowej toccaty i fugi Bacha dyszały namiętnością, rozmywane gwarem rozmów i gwałtownych wybuchów pijackiego śmiechu. Uwielbiał widok tak intensywnych objawów życia, uwielbiał nawet zadomowiony tu od dobrych stu lat zapach dobrej whisky, wina i papierosów. A gdy przedzierał się do drzwi, z równym uwielbieniem witał napór miękkich, pachnących ludzkich ciał. Uwielbiał to, że żywi nie poświęcali mu krzty uwagi.

Nareszcie wilgotne powietrze, chodniki Castro Street kipiące tłumami wczesnego popołudnia. Niebo nadal słało połysk polerowanego srebra. Ludzie biegali chyżo we wszystkich kierunkach, uciekając przed lekko zacinającym deszczem, ale na próżno; wielkie, wyłupiaste światła zatrzymywały ich na rogach ulic, by dopiero po dłuższej chwili mrugnięciem zezwolić na przejście.

Głos Lestata dudnił z głośników ustawionych przed sklepami muzycznymi, pokonując warkot przejeżdżających autobusów i syk opon na mokrym asfalcie:

W moich snach jest moja tak, Anioł, kochanka, matka. I w moich snach znam smak jej warg, Kochanki, muzy, córki. Dała mi życie, A ja jej śmierć, Mojej pięknej markizie. Diablim Szlakiem szliśmy wtedy, Sieroty, ale razem. Czy w noc dzisiejszą słyszy mój śpiew o królach, królowej, prawdach prawiecznych? Złamanych przysięgach, smutku? Czy też podąża daleką ścieżką, gdzie nie dociera rym ani pieśń? Wróć do mnie, piękna Gabrielo, Moja piękna markizo. Ruiny zamku straszą na wzgórzu, Wioska tonie pod śniegiem, Lecz ty jesteś moja na zawsze.

Czy ona, jego matka, już tam jest?

Słowa ucichły w łagodnym poszumie elektrycznych instrumentów, po czym pochłonęły je przypadkowe hałasy ulicy. Szedł dalej spacerowym krokiem, oprószony mokrą bryzą, kierując się do rogu. Sprzedawca kwiatów nadal oferował swój towar pod markizą. Rzeźnik miał zalew klientów, którzy dopiero co skończyli pracę. Za witrynami knajpek śmiertelni jedli późny obiad albo po prostu ociągali się z powrotem do domów, czytając gazetę. Spore gromadki czekały na autobus jadący w dół wzgórza, a przed starym kinem naprzeciwko ustawiała się kolejka.

Ona, Gabriela, była tam. Miał co do tego nieuchwytne, niemniej jednak niezawodne przeczucie.

Kiedy dotarł do rogu, zatrzymał się i oparł o słup żelaznej latarni; wdychał spływający od gór świeży wiatr. Miał przed sobą piękną panoramę śródmieścia wzdłuż szerokiej prostej Market Street. Zupełnie jak widok paryskiego bulwaru. A wszędzie dokoła łagodne stoki miasta osłonięte wesoło rozjaśnionymi oknami.

Tak, ale gdzie ona teraz jest?

— Gabrielo… — szepnął.

Zamknął oczy. Słuchał. Napłynął ku niemu nieogarniony zgiełk tysięcy głosów, wielość nakładających się na siebie obrazów. Groziło mu, że cały świat otworzy się i pochłonie go swoją nieustającą skargą.

— Gabrielo!…

Ogłuszająca wrzawa cichła niespiesznie. Zauważył przebłysk bólu u przechodzącego śmiertelnika, a w wieżowcu na wzgórzu umierająca kobieta wspominała dzieciństwo, siedząc apatycznie w oknie. Wtem napłynęła cisza, nieruchoma i ciężka jak gęsta mgła. i zobaczył to, co chciał zobaczyć — Gabrielę. Zatrzymała się jak wryta. Usłyszała go. Wiedziała, że jest obserwowana. Wysoka blondynka z warkoczem opadającym na plecy stoi nieopodal na jednej z czystych, wyludnionych ulic śródmieścia. Ma na sobie kurtkę khaki, spodnie od kompletu i znoszony brązowy sweter. Kapelusz, bliźniaczo podobny do jego nakrycia głowy, zakrywa jej oczy, widać tylko skrawek twarzy nad podniesionym kołnierzem. Zamknęła swój umysł, skutecznie okrywając się niewidzialną tarczą. Obraz znikł.

Tak, jest tutaj, czeka na swojego synalka, Lestata. Czemu się o nią lękał — on, pełen chłodu, który nie lęka się o nikogo poza Lestatem? Nie ma powodu do obaw. Był zadowolony. Lestat też będzie.

Lecz co z innymi? Co z Louisem, łagodnym Louisem o czarnych włosach i zielonych oczach, który chadzał beztrosko, nie zważając na to, że każdy może usłyszeć jego głośne kroki, a nawet pogwizdywał na mrocznych ulicach, tak że śmiertelni słyszeli jego nadejście.

Prawie natychmiast ujrzał Louisa wchodzącego do pustego salonu. Dopiero co wyszedł z ukrytej w murze piwnicznej krypty, gdzie przespał cały dzień. Zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że jest obserwowany. Lekkim krokiem przeciął zakurzony pokój i przystanął, spoglądając przez zabrudzone okno na gęsty strumień pojazdów w dole. To był ten sam stary dom przy Divisadero Street. A ten elegancki i zmysłowy osobnik, który przysporzył pokaźnego zamieszania swoją opowieścią w „Wywiadzie z wampirem”, wcale się tak bardzo nie zmienił. Poza tym, że teraz czekał na Lestata. Tej nocy miał niespokojne sny; bał się o przyjaciela, gnębiły go stare i nowe tęsknoty.

Niechętnie rozstał się z tym wizerunkiem. Darzył Louisa wielkim uczuciem. Niezbyt to mądre z jego strony, ponieważ wyedukowany Louis miał wrażliwą duszę i ani krzty oszałamiającej potęgi Gabrieli i jej potomka z piekła rodem. Niemniej jednak z pewnością mógł przetrwać równie długo jak oni. Jakże przedziwna to odwaga, która pozwala znieść razy cierpienia. Może jej źródłem jest pokora ducha. Ale w takim razie jak zrozumieć Lestata — pokonanego, poranionego, a jednak dźwigającego się z kolan? Lestata bez cienia pokory?

Gabriela i Louis jeszcze nie odnaleźli się nawzajem. Nie szkodzi. Co miał zrobić? Połączyć ich? Co za myśl… Poza tym Lestat niebawem go w tym wyręczy. Więc tylko się uśmiechał.

— Lestacie, niedościgniony drań z ciebie! Tak, jesteś księciem wśród łobuzów.

Niespiesznie przywołał w pamięci każdy szczegół oblicza i postaci Lestata. Lodowato błękitne oczy, ciemniejące w chwilach rozbawienia; szczodry uśmiech; brwi zbiegające się w wyrazie chłopięcego zachmurzenia; nagłe wybuchy dobrego nastroju i bluźnierczego humoru. Potrafił nawet wyobrazić sobie kocią grację jego ruchów, jakże niespotykaną u mężczyzny atletycznej budowy. I co z niego za siłacz, siłacz nad siłacze, pełen nieokiełznanego optymizmu.

Prawdę mówiąc, nie miał wyważonego sądu na temat całego przedsięwzięcia, był jedynie rozbawiony i zafascynowany. Oczywiście nie było mowy o tym, by mścić się za opowieści o jego sekretach. Tamten niewątpliwie na to liczył, ale nie mógł być tego pewny. A może miał to serdecznie w nosie? On sam wiedział o tym nie więcej niż tamci durnie w tylnej sali.

Co istotne, to fakt, że po raz pierwszy od wielu lat niespodziewanie dla samego siebie myślał w kategoriach przeszłości i przyszłości; precyzyjnie zdawał sobie sprawę z natury tej epoki. Nawet dzieci Tych Których Należy Mieć w Opiece traktowały ich jak bajeczkę! Dawno minęły czasy, w których zapalczywe krwiopijcze hultajstwo szukało sanktuarium Matki i Ojca i ich potężnej krwi. Nikt już w nich nie wierzył i nikt o nich nie dbał!