Dokonała jednak w archiwach Talamaski pewnego odkrycia, które wywołało w niej głębokie rozdarcie. Dotyczyło ono Wielkiej Rodziny.
Podczas translacji i kopiowania dokumentów o czarownicach odkryła, że Talamasca od wieków monitoruje pewne „rodziny czarownic”, których fortuny wydawały się pomnożone za sprawą nadprzyrodzonych działań, będących jednak czymś weryfikowalnym i przewidywalnym. Współcześnie Talamasca obserwowała sporo takich rodzin! Zwykle w obrębie każdego pokolenia takiej familii była „czarownica”, która potrafiła tak przyciągać nadprzyrodzone moce i tak nimi manipulować, że zapewniała swoim bliskim stały przyrost bogactwa i powodzenie w doczesnych przedsięwzięciach. Świadczyły o tym zgromadzone zapiski. Ta moc była dziedziczna, związana z pewnymi fizycznymi predyspozycjami, ale nikt nie miał co do tego pewności. Niektóre z tych rodzin nie miały pojęcia o swojej przeszłości; nie podejrzewano istnienia „czarownic” w dwudziestym wieku. Chociaż Talamasca regularnie usiłowała nawiązać kontakt z tymi ludźmi, często spotykała się z odmową lub też uznawała ich działania za zbyt niebezpieczne, aby przeprowadzać śledztwo. Owe czarownice były przecież zdolne do prawdziwychmaleficia .
Przez kilka tygodni po tym odkryciu wstrząśnięta i nie dowierzająca Jesse nie podejmowała żadnych działań. Jednak nie potrafiła przestać o tym myśleć. Ten model zbyt przypominał Maharet i Wielką Rodzinę.
Następnie zrobiła jedyną rzecz, która nie byłaby pogwałceniem zasad lojalności. Starannie przejrzała wszystkie akta rodzin czarownic znajdujące się w archiwach Talamaski. Sprawdziła raz i drugi. Cofnęła się do najstarszych zapisków i przestudiowała je słowo po słowie.
Żadnej wzmianki o jakiejś Maharet, żadnej wzmianki o kimkolwiek związanym z Wielką Rodziną, a o kim Jesse by słyszała. Żadnego najbłahszego podejrzenia.
Odczuła ogromną ulgę, ale nie była zaskoczona. Instynkt podpowiadał jej, że jest na złym tropie. Maharet nie była czarownicą. Nie w tym znaczeniu. W tym wszystkim chodzi o coś więcej — pomyślała.
Jednak tak naprawdę nigdy się nie postarała, by wyjaśnić to do końca. Odrzucała teorie tłumaczące wydarzenia w górach Sonoma, tak jak odrzucała wszelkie teorie. Nie raz przyszło jej na myśl, że wybrała Talamaskę, aby zgubić swą osobistą tajemnicę w chaosie tajemnic. Otoczona zjawami, złośliwymi duchami i opętanymi dziećmi coraz mniej myślała o Maharet i Wielkiej Rodzinie.
Zanim Jesse stała się pełnym członkiem zakonu, została ekspertem w dziedzinie zasad Talamaski, procedur gromadzenia protokołów śledztw, tego, kiedy i jak pomagać policji w sprawach kryminalnych oraz jak unikać wszelkich kontaktów z prasą. Szanowała Talamaskę za brak dogmatyzmu i za to, że zgromadzenie nie wymagało od swoich członków bezwzględnej wiary we wszystko, lecz jedynie uczciwości i uwagi wobec obserwowanych fenomenów.
Wzorce, podobieństwa, powtarzalność — oto, co fascynowało Talamaskę. Obfitość terminów, a zarazem elastyczność terminologii. Akta były jedynie siatką odsyłaczy splecioną na kilkanaście sposobów.
Niemniej jednak członkowie Talamaski studiowali teoretyków. Jesse czytała prace wszystkich wielkich detektywów zjawisk paranormalnych, mediów i jasnowidzów. Studiowała wszystko, co miało związek z okultyzmem.
Wiele razy myślała o radzie Maharet. To, co od niej usłyszała, było prawdą. Upiory, zjawy, media zdolne czytać myśli i telekinetycznie przesuwać przedmioty — wszystko to było fascynujące dla bezpośrednich świadków, lecz w dziejach ludzkości znaczyło bardzo niewiele. Ani współcześnie, ani w przyszłości nie zapowiadało się żadne wielkie okultystyczne odkrycie, które zmieniłoby bieg historii.
Jesse była wciąż niesyta pracy. Pochłonęła ją podniecająca atmosfera tajnego zgromadzenia. Była w samym łonie Talamaski i chociaż przyzwyczaiła się do eleganckiego otoczenia — antycznych koronek i łóż z kolumienkami, srebrnych sztućców, służby i samochodów prowadzonych przez szoferów — sama nabrała jeszcze większej prostoty i dystansu.
W wieku trzydziestu lat była delikatną jasnoskórą kobietą o kędzierzawych rudych włosach rozdzielonych na środku głowy i długich do ramion. Wciąż pozostawała samotna. Nie używała kosmetyków ani perfum i nie nosiła biżuterii z wyjątkiem celtyckiej bransoletki. Jej ulubioną garderobą był kaszmirowy blezer i wełniane spodnie lub dżinsy, jeśli przebywała w Ameryce. Mimo to była osobą atrakcyjną, przyciągającą nieco więcej uwagi mężczyzn, niż sama uważałaby za korzystne dla swoich spraw. Miewała romanse, ale zawsze przelotne.
Bardziej ceniła przyjaźnie z innymi członkami zakonu; miała wielu braci i wiele sióstr. Dbali o nią tak jak ona o nich. Uwielbiała życie we wspólnocie. O każdej nocnej porze można było zejść na dół do oświetlonego salonu, zawsze pełnego ludzi — czytających, rozmawiających, a jeśli nawet kłócących się, to zawsze z umiarem. Można było zawędrować do kuchni, gdzie nocny kucharz był gotów przygotować wczesne śniadanie albo późną kolację, według życzenia.
Jesse mogłaby zostać z Talamaską na zawsze. Podobnie jak katolicki zakon, Talamasca opiekowała się swoimi starcami i chorymi. Umierający w zakonie mieli zapewniony wszelki luksus i wszechstronną opiekę medyczną; ostatnie chwile spędzało się wedle swojej woli: samotnie w łóżku albo w towarzystwie braci i sióstr, którzy dodawali choremu otuchy i ściskali jego dłoń. Można było też jechać do domu, do krewnych, ale większość chciała umrzeć w Macierzystym Domu. Ceremonie pogrzebowe były wystawne i pełne godności. Wielkie grupy ubranych na czarno mężczyzn i kobiet towarzyszyły każdemu pochówkowi.
Tak, ci ludzie stali się rodziną Jesse. To oczywiste, że chciała zostać z nimi na zawsze.
Ale kiedy dobiegał końca ósmy rok pobytu w zakonie, wydarzyło się coś, co miało to wszystko zmienić, coś, co w końcu doprowadziło do zerwania.
Miała już za sobą piękną kartę. Jednak w lecie 1981 roku nadal pracowała pod kierunkiem Aarona Lightnera i rzadko rozmawiała z zarządem Talamaski czy też grupą ludzi, którzy wszystkim kierowali.
Kiedy więc Dawid Talbot, przywódca zakonu, wezwał ją do swojego biura w Londynie, była zaskoczona. Dawid był mocno zbudowanym żwawym panem w wieku sześćdziesięciu pięciu lat, o wiecznie radosnym sposobie bycia i włosach przyprószonych stalową siwizną. Zaproponował Jesse kieliszek sherry i przez kwadrans rozmawiał z nią sympatycznie o niczym, zanim przeszedł do rzeczy.
Jesse zaproponowano bardzo nietypowe zadanie. Talbot wręczył jej powieść zatytułowaną „Wywiad z wampirem”.
— Chciałbym, żebyś to przeczytała — powiedział.
Jesse była zaskoczona.
— Prawdę mówiąc, już to zrobiłam — powiedziała. — Kilka lat temu. Ale co tego rodzaju beletrystyka ma wspólnego z nami?
Jesse kupiła książkę na lotnisku i przeczytała podczas długiego transkontynentalnego rejsu. Treść, niby-opowieść wampira wysłuchana współcześnie przez młodego reportera w San Francisco, podziałała na Jesse jak zły sen. Książka niezbyt przypadła jej do gustu i wolała wyrzucić ją do kosza, niż zostawić na ławce na lotnisku, z obawy, że może po nią sięgnąć jakaś Bogu ducha winna duszyczka.
Główne postaci dzieła — zadający niesłychanego szyku nieśmiertelni — stworzyli przed wojną secesyjną w Nowym Orleanie koszmarną rodzinkę i polowali tam na ludzi przez z górą pięćdziesiąt lat. Byli to: Lestat, ich przywódca i czarny charakter powieści, Louis, jego targany wyrzutami sumienia podwładny, zarazem bohater i narrator, oraz Klaudia, niesamowita wampirza córka, iście tragiczna postać o ciele wiecznej dziewczynki, której umysł dojrzewał z roku na rok. Oczywiście tematem książki było bezowocne poszukiwanie odkupienia przez Louisa, ale nienawiść Klaudii do dwóch wampirów płci męskiej, którzy stworzyli z niej monstrum, oraz późniejsze zniszczenie dziewczynki wywarło o wiele głębsze wrażenie na Jesse.