Выбрать главу

Czekały ją dalsze odkrycia. Niejaki Lestat de Lioncourt był obecnie właścicielem domów rozsianych po całym mieście. Podpis tej osoby, pojawiający się w urzędowych zapiskach z lat 1895 i 1910, był identyczny z podpisami osiemnastowiecznymi.

Och, to było aż nazbyt wspaniałe. Jesse bawiła się cudownie.

Od razu wybrała się, by sfotografować posiadłości Lestata. Dwie z nich, rezydencje w Garden District, były nie zamieszkanymi ruinami z przerdzewiałymi bramami. Ale pozostałe, w tym mieszkanie przy obecnej ulicy Royal — to samo, które przepisano na Lestata w 1862 roku — wynajmowano przez miejscową agencję, która przesyłała płatności adwokatowi w Paryżu.

To było ponad siły Jesse. Telegraficznie poprosiła Dawida o pieniądze. Musi spłacić lokatorów przy ulicy Royal, gdyż to mieszkanie z pewnością zamieszkiwali kiedyś Lestat, Louis i mała Klaudia. Byli wampirami czy nie, ale mieszkali tam!

Dawid bezzwłocznie przesłał pieniądze wraz z wyraźnym zaleceniem, by nie zbliżała się do zrujnowanych rezydencji. Jesse natychmiast odpowiedziała, że już sprawdziła tamte domy. Nikt nie pojawił się w nich od lat.

Ważne było mieszkanie. Do końca tygodnia spłaciła lokatorów, którzy wyprowadzili się z radością i z pełnymi garściami gotówki. Wczesnym poniedziałkowym rankiem Jesse weszła do pustego lokalu na piętrze.

Cudowna ruina. Stare kominki, stiuki, drzwi, wszystko jak w powieści!

Zaopatrzona w śrubokręt i dłuto zaczęła od frontowych pomieszczeń. Louis opisał pożar, w którym Lestat został poważnie poparzony. No cóż, Jesse przekona się, czy był tam naprawdę jakiś pożar.

Nie minęła godzina, a znalazła spalone, belki! A murarze — błogosławieni murarze! — likwidując ślady zniszczenia, zapchali dziury gazetami z 1862 roku. Zgadzało się to idealnie z relacją Louisa. Przepisał willę na Lestata, zaplanował wyjazd do Paryża, a potem wybuchł pożar, podczas którego Louis i Klaudia uciekli.

Oczywiście Jesse starała się zachować sceptycyzm, ale postaci z książki nabierały przedziwnego realizmu. Musiałaby wyjść z domu, żeby zadzwonić do Dawida, i to wprawiło ją w rozdrażnienie. Chciała natychmiast wszystko mu opowiedzieć.

Nie wyszła jednak; przeciwnie, godzinami siedziała w salonie, napawając się plamami słońca na zniszczonym parkiecie, słuchając skrzypienia budynku. Tak stary dom nie może być cichy, nie w takim wilgotnym klimacie. Nie widziała żadnego ducha, mimo to nie czuła się samotna. Przeciwnie, wokół panowało przytulne ciepło. Nagle ktoś nią potrząsnął, żeby się obudziła. Nie, oczywiście, że nie; nie było tam nikogo oprócz niej. Zegar wybijał czwartą.

Następnego dnia wypożyczyła odparowarkę do tapet i zajęła się innymi pokojami. Musiała dobrać się do oryginalnych warstw. Niewykluczone, że były datowane, a poza tym szukała czegoś szczególnego. Nieopodal śpiewał kanarek, może w innym mieszkaniu lub w sklepie, i świergot nie pozwalał się jej skupić. Jak cudownie. Nie zapomnijcie o kanarku. Kanarek umrze, jeśli o nim zapomnicie. Znów zasnęła.

Kiedy się obudziła, był zmierzch. W pobliżu słyszała dźwięki klawikordu. Słuchała przez długi czas, zanim otwarła oczy. To Mozart, grany bardzo szybko. Zbyt szybko, ale za to z jakim kunsztem. Ogromny zagęszczony motyw, zdumiewająca wirtuozeria. Wreszcie zmusiła się, by wstać, zapalić światło i ponownie włączyć odparowarkę.

Urządzenie było ciężkie, gorąca woda spływała jej strużkami po ramionach. W każdym pokoju Jesse zdzierała część papierowej wykładziny do surowego gipsu, a potem szła dalej. Ale buczenie sprzętu działało jej na nerwy. Miała wrażenie, że słyszy w nim głosy — śmiech rozmawiających ludzi, kogoś szepczącego z naciskiem po francusku, płacz dziecka — a może to była kobieta?

Wyłączyła to draństwo. Nic. Tylko złudzenie wywołane hałasem budzącym echa w pustym pomieszczeniu.

Wróciła do pracy, nie zdając sobie sprawy z upływu czasu, z coraz większej senności ani z tego, że nic nie jadła. Przesuwała coraz dalej ciężkie urządzenie, aż nagle w połowie sypialni znalazła to, czego poszukiwała — ręczne malowidło na nagiej gipsowej ścianie.

Przez chwilę była zbyt podniecona, aby się poruszyć. Potem rzuciła się do pracy jak szalona. Tak, to był fresk „magicznych kniei”, który Lestat zamówił dla Klaudii. Spod kapiącej odparowarki wyłaniało się coraz więcej szczegółów.

„Jednorożce, rajskie ptaki, uginające się pod ciężarem owoców drzewa nad połyskującymi potokami” — to było właśnie tak, jak opisał Louis. Wreszcie obnażyła wielki kawał fresku obiegającego wszystkie cztery ściany. Pokój Klaudii, bez wątpienia. Miała zawroty głowy. Była osłabiona z głodu. Spojrzała na zegarek. Pierwsza w nocy.

Pierwsza! Spędziła tu połowę nocy. Powinna wyjść teraz, zaraz! Po raz pierwszy złamała zasady!

A jednak nie potrafiła zmusić się do wyjścia. Mimo podniecenia była bardzo zmęczona. Siedziała oparta o marmurową płytę kominka, światło sufitowej żarówki było ponure, a poza tym bolała ją głową. Niemniej jednak nie odrywała wzroku od rajskich ptasząt, drobnych, cudownie oddanych kwiatów i drzew. Niebo miało barwę głębokiego cynobru, ale widniał na nim księżyc w pełni i nie było słońca, a gwiazdy rozprysły się wielką powodzią. Nadal przylegały do nich kawałeczki kutego srebra.

Po pewnym czasie dostrzegła w narożniku namalowany w tle kamienny mur, a za nim zamek. Jak cudownie szło się przez las w jego kierunku; później przechodziło się przez starannie namalowaną drewnianą bramę i wkraczało się do królestwa innej rzeczywistości. Usłyszała w głowie pieśń, coś dawno zapomnianego, co zwykle śpiewała Maharet.

Wtem dostrzegła, że bramę namalowano na autentycznym otworze w murze!

Wyprostowała się. Widziała szpary w gipsie. Tak, kwadratowe przejście, którego nie zauważyła, mocując się z ciężką odparowarką. Uklękła przed tym fragmentem ściany i dotknęła go. Drewniane drzwi. Natychmiast sięgnęła po śrubokręt i usiłowała je uchylić. Bez powodzenia. Mocowała się z jedną krawędzią, potem z drugą, ale bez skutku; tylko rysowała ścianę.

Przysiadła na piętach i uważnie obejrzała to miejsce. Namalowane wrota na drewnianych drzwiach. A tam, gdzie namalowano klamkę, wytarty placek. Tak! Wyciągnęła rękę i szturchnęła lekko. Drzwi nagle się uchyliły. Proste? Proste.

Uniosła latarkę. Komórka wyłożona cedrem. Były tam różne rzeczy. Oprawiona w skórę książeczka! Coś w rodzaju różańca i lalka, bardzo stara porcelanowa lalka.

Przez chwilę nie potrafiła się zdobyć, by dotknąć tych przedmiotów. Czuła się tak, jakby miała zbezcześcić grób. Unosił się tam lekki zapach. Perfumy? Nie śni, prawda? Nie, ból głowy był zbyt silny. Najpierw wyjęła z komórki lalkę.

Wedle współczesnych standardów, była prymitywna, ale jej drewniane członki połączono i uformowano fachowo. Biała sukienka i niebieściutka szarfa gniły, rozpadały się na strzępki, ale porcelanowa główka była śliczna, wielkie błękitne oczy idealne, rozpuszczona blond peruczka nadal nietknięta.

— Klaudia — szepnęła.

Na dźwięk swego głosu zdała sobie sprawę z panującej ciszy. O tej godzinie na ulicach nie było żadnego ruchu. Tutaj skrzypiały tylko stare klepki, a na stole łagodnie migotała lampa naftowa. Wtem skądś dobiegła muzyka klawikordu; ktoś teraz grał „Minutowy walc” Szopena z tą samą olśniewającą biegłością, którą słyszała wcześniej. Siedziała nieruchomo, wpatrzona w lalkę na podołku. Chciała uczesać jej włoski, porządnie zawiązać szarfę.