Przypomniała sobie przełomowe wydarzenia z „Wywiadu z wampirem” — Klaudia zniszczona w Paryżu; Klaudia na wyłożonym cegłami podwórku, z którego nie może uciec, obezwładniona przez zabójcze światło wschodzącego słońca. Jesse poczuła głuchy wstrząs i szybkie bezgłośne uderzenia serca tłukącego się w gardle. Klaudia przepadła, podczas gdy inni nadal egzystowali. Lestat, Louis, Armand…
Wzdrygnęła się, patrząc na pozostałe rzeczy w komórce. Sięgnęła po książkę.
Dziennik! Karty kruszyły się, pokryte plamami, ale staromodne sepiowe pismo wciąż było czytelne, zwłaszcza gdy teraz zapalono wszystkie lampy naftowe i w pomieszczeniu zapanowała przytulna jasność. Bez problemu tłumaczyła francuski tekst. Pierwszy wpis nosił datę 21 września 1836 roku:
To jest mój urodzinowy podarunek od Louisa. Zrób z tym, co chcesz, powiedział. Może powinnam wpisywać tu okolicznościowe wierszyki, które przypadną mi do gustu, i czasem mu je czytać?
Zupełnie nie pojmuję, co znaczy słowo „urodziny”. Czy przyszłam na świat 21 września, czy też chodzi o tamten dzień, w którym opuściłam wszystkie ludzkie istoty, by stać się tym, kim jestem?
Moi szlachetni rodziciele są zawsze szalenie oporni, kiedy mają oświecić mnie w takich prostych sprawach. Można by pomyśleć, że roztrząsanie podobnych problemów jest w złym tonie. Louis wydaje się tak zbity z tropu, że wygląda wręcz żałośnie, po czym wraca do popołudniowej gazety. A Lestat uśmiecha się i gra mi przez chwilkę Mozarta, po czym odpowiada, wzruszając ramionami: „To dzień, w którym urodziłaś się dla nas”.
Oczywiście, jak zwykle dał mi lalkę, replikę mnie samej, jak zawsze ubraną w replikę mojej najnowszej sukni. Nie ukrywa przede mną, że sprowadza te lalki z Francji. I co niby mam z nimi począć? Bawić się nimi, jakbym naprawdę była dzieckiem?
„Czy to jakieś przesłanie, ukochany ojcze? — spytałam go tego wieczoru. — Może powinnam na zawsze zostać lalką?” Jeśli pamięć mnie nie myli, przez te wszystkie lata dał mi ich trzydzieści. A pamięć mi dopisuje. Każda lalka jest dokładnie taka jak pozostałe. Zabrakłoby mi miejsca w sypialni, gdybym je zachowała. Ale nie czynię tego. Palę je, rozbijam pogrzebaczem porcelanowe buzie. Przyglądam się, jak ogień pożera ich włosy. Nie mogę powiedzieć, by mi to sprawiało radość. W gruncie rzeczy wszystkie są piękne. I przypominają mnie. A jednak to właściwy sposób postępowania. Lalka się tego spodziewa. Tak jak i ja.
A teraz przyniósł mi kolejną i stoi w drzwiach wpatrzony we mnie, jakby zraniony moim pytaniem. Jego oblicze pokrywa tak nagły mrok, że to chyba nie może być mój Lestat.
Dobrze byłoby móc go nienawidzić. Dobrze byłoby nienawidzić ich obu. Ale pokonują mnie nie swoją siłą, lecz słabością. Są tacy kochani! I tak przystojni. Mon Dieu , jak te kobiety za nimi szaleją!
Kiedy tak tam stał, patrząc, jak oglądam lalkę, którą mi dał, zapytałam go ostro:
„Podoba ci się to, co widzisz?”
„Już ich więcej nie chcesz, prawda?”, szepnął.
„A ty chciałbyś, gdybyś był mną?”, zapytałam go.
Mrok jeszcze gęstszą chmurą pokrył jego lica. Nigdy nie widziałam go w takim nastroju. Płonący żar uderzył mu do twarzy i zamrugał, jakby przez chwilę utracił zdolność widzenia, tę swoją niezrównaną zdolność widzenia. Zostawił mnie i wrócił do salonu. Udałam się za nim. Prawdę mówiąc, nie mogłam znieść jego wyglądu, niemniej jednak poszłam za nim. „Czy podobałaby ci się, gdybyś był mną?”, spytałam.
Patrzył na mnie, jakbym go przestraszyła, jego, wysokiego mężczyznę, ja, dziecko nie sięgające mu do pasa.
„Czy uważasz, że jestem piękna?”, zapytałam go władczo.
Przeszedł obok mnie korytarzem do tylnych drzwi, ale dopędziłam go i złapałam mocno za rękaw, kiedy zatrzymał się u szczytu schodów. „Odpowiedz mi! — rzekłam mu. — Patrz na mnie. Co widzisz?”
Był w strasznym stanie. Myślałam, że się wyrwie, zaśmieje, olśni mnie jak zwykle wybuchem wesołości. Ale zamiast to uczynić, runął przede mną na kolana, ujął mnie za ramiona i twardo pocałował w usta. „Kocham cię — szepnął. — Kocham!” A potem rzekł, jakby mnie wyklinał:
To Webster, jestem prawie pewna. Jedna z tych sztuk, które Lestat uwielbia. Ciekawa jestem… czy Louis będzie zachwycony tym wierszykiem? Nie potrafię znaleźć przyczyny, dla której miałoby być inaczej. Jest króciutki, ale prześliczny.
Jesse łagodnie zamknęła diariusz. Dłonie jej drżały. Przycisnęła lalkę do piersi i kołysząc się lekko, usiadła pod malowaną ścianą.
— Klaudio — szepnęła.
W głowie jej pulsowało, ale to nie miało znaczenia. Blask naftowych lamp działał tak kojąco, w przeciwieństwie do ostrego elektrycznego światła. Znieruchomiała, gładząc lalkę niemal jak ślepa, wyczuwając jedwabiście miękkie włosy i sztywną wykrochmaloną sukienkę. Zegar znów bił godziny, każdy przygnębiający dźwięk odbijał się echem w pokoju. Nie wolno jej zemdleć. Musi się jakoś podnieść. Musi zabrać pamiętnik, lalkę, różaniec i wyjść.
Nagie, prześwietlone nocą okna były jak zwierciadła. Złamane zasady. Zadzwoń do Dawida, tak, zadzwoń natychmiast do Dawida. Usłyszała dźwięk telefonu. O tej porze? To niewyobrażalne. Telefon wciąż dzwonił. Dawid nie ma numeru tego mieszkania, ponieważ telefon… Usiłowała go zignorować, ale dzwonił i dzwonił. Niech będzie, odbierze!
Pocałowała lalkę w czoło.
— Zaraz wracam, kochanie — szepnęła.
Cholera, gdzie w tym domu jest telefon? Oczywiście, w niszy, w korytarzu. Była już blisko niego, kiedy zobaczyła przewód z wystrzępioną końcówką zwinięty wokół aparatu. Nie był podłączony, widziała to wyraźnie. A mimo to dzwonił, słyszała go; urządzenie wydawało jeden przeraźliwy brzęk po drugim. Lampy naftowe! Przecież w mieszkaniu nie było lamp naftowych!
W porządku, widziałaś wcześniej takie rzeczy. Nie panikuj, na miłość boską. Myśl! Ale krzyk rósł jej w gardle. Telefon nie przestawał dzwonić. Jeśli wpadniesz w panikę, stracisz panowanie nad sobą. Musisz zgasić te lampy, wyłączyć telefon! Ale lampy nie mogą być prawdziwe. I salon w głębi korytarza… te meble nie są prawdziwe! Migotanie ognia — nieprawdziwe! A ta osoba, która się tam rusza, kto to, jakiś mężczyzna? Nie patrz na niego! Zrzuciła telefon na podłogę. Słuchawka przewróciła się mikrofonem do góry. Usłyszała cichy, kobiecy głos:
— Jesse?
W ślepej panice wróciła biegiem do sypialni, potknęła się o nogę krzesła, upadła na wykrochmaloną firankę łoża z kolumienkami. To nie jest naprawdę. Nie tu. Bierz lalkę, bierz książkę, różaniec! Wepchnęła wszystko do płóciennej torby, zerwała się na nogi i wybiegła tylną klatką schodową. Mało nie upadła, uderzywszy stopą o żelazny pręt. Ogród, fontanna… Dobrze wiesz, że tam nie ma nic oprócz chwastów. Na drodze jej wyrosła kuta w żelazie brama. To iluzja. Biegnij przez nią! Ile sił w nogach!
Senny koszmar złapał ją w swoje szpony, brzęk końskich kopyt i łoskot powozu dudniły jej w uszach, kiedy biegła po kocich łbach. Każdy niezdarny gest ciągnął się przez wieczność, ręce nie mogły znaleźć kluczyków do samochodu ani otworzyć drzwi, a potem silnik nie chciał zapalić.
Zanim dotarła do granicy French Quarter, rozełkała się i zlała potem. Pędziła ulicami biednego ponurego przedmieścia w kierunku autostrady. Zatrzymana przy wjeździe, odwróciła głowę. Tylne siedzenie puste. W porządku, nikt jej nie śledził. Torba leżała na kolanach; czuła twardą porcelanową główkę lalki na swojej piersi. Wdusiła gaz do dechy i popędziła do Baton Rouge.