— Nie mogę wrócić, Dawidzie. Zawsze was kochałam. Kochałam was wszystkich. Ale powiedz mi. To ostatnie pytanie, jakie ode mnie usłyszysz. Dlaczego sam nie jedziesz?
— Jesse, ty mnie nie słuchasz.
— Dawidzie, chcę prawdy. Powiedz mi prawdę. Czy kiedykolwiek w nie wierzyłeś? Czy też zawsze to była sprawa artefaktów, malowideł w skarbcach, rzeczy, które można zobaczyć i wziąć do ręki! Wiesz, o czym mówię, Dawidzie. Pomyśl o katolickim księdzu, który dokonuje konsekracji podczas mszy. Czy naprawdę wierzy w to, że Chrystus jest na ołtarzu? Czy też ważne są jedynie kielich, wino i śpiew chóru?
Och, ależ jest nieuczciwa! Tyle przed nim ukrywała, a jednocześnie tak bardzo naciskała. Jego odpowiedź nie sprawiła jej zawodu.
— Jesse, mylisz się. Wiem, do czego są zdolne te stwory. Zawsze o tym wiedziałem. Nigdy nie miałem w tej sprawie najmniejszych wątpliwości i z tego względu żadna siła nie skłoniłaby mnie do uczestniczenia w tym koncercie. To właśnie ty nie możesz zaakceptować prawdy. Musisz zobaczyć, żeby uwierzyć! Jesse, nie lekceważ niebezpieczeństwa. Lestat jest tym, za kogo się podaje, i będą tam też inni, nawet jeszcze bardziej niebezpieczni, którzy mogą cię rozpoznać i skrzywdzić. Przejrzyj na oczy i zrób to, co ci mówię. Natychmiast wracaj do domu.
Co za rozdzierająca i bolesna sytuacja. On usiłował nawiązać z nią kontakt, a ona tylko mówiła mu „żegnaj”. Obiecywał, że opowie jej „całość”, że otworzy przed nią akta, zapewniał, że wszyscy potrzebują jej w tej właśnie sprawie.
Jednak ona myślała o czymś innym, o tym, że sama nie może opowiedzieć mu swojej „całości”, i stąd jej cierpienie. Znów ogarnęła ją senność; sen zamajaczył ponuro na obrzeżach jej świadomości, kiedy odłożyła słuchawkę. Ujrzała miski, trupa na ołtarzu, ich matkę. Tak, ich matkę. Czas spać. Sen tego chce. A potem w drogę.
Droga numer 101. Godzina dziewiętnasta trzydzieści pięć. Za dwadzieścia pięć minut zacznie się koncert.
Właśnie przejechała górską przełęcz na Waldo Grade i ujrzała cudowny widok — zatłoczony miejski horyzont San Francisco nad wzgórzami, a dalej czarną taflę lśniącej wody. Wieże Golden Gate wystrzeliły w niebo, lodowaty wiatr z zatoki mroził nagie dłonie zaciśnięte na kierownicy.
Czy Wampir Lestat będzie na czas? Myśl, że nieśmiertelny stwór będzie na czas, wzbudziła w niej śmiech. No cóż, ona sama będzie na czas; podróż prawie się skończyła.
Wszelki smutek ustąpił, uciekła tęsknota za Dawidem i Aaronem, a także za tymi, których kochała. Nie smuciła się też z powodu Wielkiej Rodziny. Czuła tylko wdzięczność wobec nich wszystkich. A może jednak Dawid miał rację. Może nie zaakceptowała zimnej, przerażającej istoty rzeczy, a jedynie wślizgnęła się do królestwa wspomnień i duchów, bladych stworów, które były prawdziwą substancją snów i szaleństwa.
Przed sobą miała fantom domu Stanforda White’a i nie było ważne, kto tam mieszkał. Zostanie przywitana serdecznie. Próbowano jej to powiedzieć od pierwszej chwili, którą zachowała w pamięci.
CZĘŚĆ II
Wigilia Wszystkich Świętych
Daniel
Długi kręty westybul pełen kolorowej ludzkiej masy ocierającej się o wyprane z kolorów ściany. Tłum nastolatków w halloweenowych kostiumach napływał frontowymi drzwiami; pęczniały kolejki do stoisk z blond perukami i czarnymi satynowymi pelerynami — Kły, pięćdziesiąt centów para! — i programami na kredowym papierze. Wszędzie, gdzie spojrzał, białe twarze, wymalowane oczy i usta. A gdzieniegdzie grupki ludzi obojga płci starannie przebrane w autentyczne dziewiętnastowieczne stroje; makijaże i koafiury bez zarzutu.
Kobieta w aksamitach wyrzuciła w górę wielką fontannę zeschłych płatków róż. Namalowana krew spływała po jej sinych policzkach. Wybuchy śmiechu.
Czuł w powietrzu zapachy szminki i piwa, tak obce jego zmysłom; czuł woń zgnilizny. Bijące wokół serca uderzały cudownym gradem o jego delikatne błony bębenkowe.
Musiał głośno się roześmiać, ponieważ poczuł na ramieniu ostre uszczypnięcie Armanda.
— Danielu!
— Przepraszam, szefie — szepnął. Zresztą i tak nikt nie zwracał na to uwagi; każdy śmiertelny w zasięgu wzroku był przebrany; a kim byli Armand i Daniel, jeśli nie tylko dwoma bladymi, nie wyróżniającymi się w ścisku ludźmi w czarnych swetrach i dżinsach, z ciemnymi szkłami na oczach i włosami częściowo ukrytymi pod żeglarskimi czapeczkami z niebieskiej wełny. — O co chodzi? Nie mogę roześmiać się głośno, zwłaszcza teraz, kiedy wszystko jest takie śmieszne?
Armand był rozkojarzony; znów nasłuchiwał. Daniel nie potrafił wbić sobie do głowy, że powinien się bać. Miał wreszcie to, na czym mu zależało. Nie jesteście już moimi braćmi i siostrami!
— Trzeba cię sporo nauczyć — powiedział mu wcześniej Armand. To było podczas polowania, uwodzenia, zabijania, powodzi krwi płynącej przez nienasycone serce. Nienaturalne stało się jego prawdziwą naturą po nieporadnym lęku pierwszego morderstwa, gdy w ciągu kilku sekund przeszedł od drżenia i poczucia winy do ekstazy. Czerpał życie pełnymi haustami. Ocknął się spragniony.
A pół godziny wcześniej połknęli dwie wyborne małe uciekinierki w ruinach szkoły przy parku; dzieciaki mieszkały tam w wynajmowanych pokojach, ze śpiworami, łachmanami i małymi pojemnikami paliwa turystycznego do gotowania odpadków kradzionych z wielkich pojemników na śmieci przy Haight-Ashbury. Tym razem żadnych oporów. Tylko pragnienie, rosnące poczucie doskonałości, nieuchronność tego, co się robiło, nadprzyrodzona pamięć bezbłędnego smaku. I pośpiech. Jednak robienie tego z Armandem było artyzmem nie mającym żadnego związku z pośpiechem wcześniejszej nocy, kiedy to liczył się tylko czas.
Armand spokojnie stał na czatach przed budynkiem czekając „na tych, którzy chcieli umrzeć”; taki był jego ulubiony sposób załatwiania sprawy; przybywali wzywani bez słów. Śmierć mieli pogodną. Dawno temu próbował zademonstrować tę sztuczkę Louisowi, ale ten uznał ją za niesmaczną.
Oczywiście, zabłąkiwali się tam przyodziani w dżins cherubini, wchodzący bocznymi drzwiami jak zahipnotyzowani przez szczurołapa.
— Tak, przyszedłeś, wiedzieliśmy, że przyjdziesz… — witały ich głuche, pozbawione wyrazu głosy, prowadząc schodami w górę, do salonu ozdobionego kocami z demobilu na hamakach. Umierali na tym śmietnisku w świetle reflektorów samochodowych sączącym się przez spękaną dyktę.
Palące brudne ramiona na szyi Daniela; smród haszu w jej włosach; ledwo mógł wytrzymać ten taniec, jej biodra przy swoich; potem wbił kły w ciało.
— Kochasz mnie, wiesz, że mnie kochasz — powiedziała. A on z czystym sumieniem odpowiedział „tak”. Czy wiecznie będzie tak dobrze? Złapał ją za podbródek, odepchnął w tył głowę, aż śmierć jak zwinięta pięść pomknęła mu w dół gardła, do trzewi, gorąco rozprzestrzeniało się, napływało do lędźwi i mózgu.