Kiedy rozwarł ramiona, upadła bezwładnie. Za dużo i nie dosyć. Przez chwilę rył paznokciami ścianę, myśląc, że ona również składa się z ciała i krwi, a w takim razie ona również może być jego. Potem przeżył ogromny wstrząs, poczuwszy, że już nie jest głodny. Był napełniony, całkowity i noc czekała, jak stworzona z czystego światła, a ona była martwa, zwinięta w kłębek jak śpiący noworodek na zbrukanej podłodze. Armand nieruchomo jaśniał w mroku; obserwował.
Naprawdę trudne było pozbywanie się ciał. Poprzedniej nocy odbyło się to bez jego udziału, kiedy łkał, przepełniony szczęściem nowicjusza. Tym razem Armand powiedział:
— Żadnych śladów to znaczy żadnych śladów.
Więc udali się razem, by pogrzebać je głęboko pod podłogą starej kotłowni, po czym starannie ułożyli z powrotem kamienne płyty. Jakie to obrzydliwe, dotykać w ten sposób trupa. Przemknęło mu przez głowę: — Kim oni byli? — Dwa upadłe byty w otchłani. Żadnego więcej „teraz”, żadnego przeznaczenia. A szloch usłyszany poprzedniej nocy? Czy ktoś jej szukał? Wtedy rozpłakał się nagle. Usłyszawszy własny szloch, podniósł rękę i dotknął spływających łez.
— Jak myślisz, co to jest? — zapytał z naciskiem Armand, pomagając mu ułożyć płyty. — Szmatławe powieścidło? Nie nakarmisz się, jeżeli nie potrafisz tego ukryć.
Budynek mrowił się od łagodnych, nieświadomych istot ludzkich, kiedy wychodzili przez wyłamane drzwi na boczną uliczkę. Nie jesteście już moimi braćmi i siostrami. Lasy zawsze były pełne tych łagodnych, sarnookich stworzeń, których serca biły dla strzały, kuli, oszczepu. Wreszcie ujawniam moje prawdziwe oblicze: zawsze byłem myśliwym.
— Czy teraz jestem taki, jaki powinienem być? — zapytał Armanda. — Jesteś szczęśliwy? — Haight Street, dziewiętnasta trzydzieści pięć. Samochody zderzak w zderzak, narkomani wrzeszczą na rogu. Czemu po prostu nie poszli na koncert? Hala już otwarta. Nie mógł wytrzymać oczekiwania.
Armand wytłumaczył mu, że nieopodal, przecznicę za parkiem, jest dom sabatowy, wielka, zrujnowana rezydencja, i niektórzy z nich nadal się tam plączą, planując spisek, który ma doprowadzić do zniszczenia Lestata. Armand chciał zajrzeć tam na chwilę.
— Szukasz kogoś? — spytał wtedy Daniel. — Odpowiedz mi, jesteś ze mnie zadowolony czy nie?
Co takiego zobaczył w twarzy Armanda? Nagły przebłysk rozbawienia, pożądania? Popędzany przez Armanda, szedł brudnymi, zaśmieconymi chodnikami. Mijał bary, sklepy pełne śmierdzących starych ciuchów, kluby o podejrzanej reputacji ze złoconymi napisami na zatłuszczonych oknach; złocone drewniane łopatki wentylatorów mełły dym i ludzkie wyziewy, a sosny w doniczkach umierały powolną śmiercią w ciepłym półmroku. Obok pierwszych dzieci…
— Smakołyk albo zrobimy psikusa!
…w taftowych błyszczących kostiumach.
Armad zatrzymał się, natychmiast otoczony małymi zadartymi buziami w tandetnych maskach duchów, potworów i wiedźm; przepiękne ciepło wypełniło jego piwne oczy; rzucił pełne garście błyszczących srebrnych dolarów do małych torebek, a potem wziął Daniela pod ramię i poprowadził go dalej.
— Nie żałuję tego, co się z tobą stało — szepnął z nagłym zniewalającym uśmiechem, nadal pełen ciepła. — Jesteś moim pierworodnym — powiedział. Czy coś złapało go za gardło? Nagle rozejrzał się na boki, jakby poczuł się osaczony. Otrząsnął się. — Cierpliwości. To ja boję się za nas dwóch, pamiętasz?
Och, pomkniemy razem do gwiazd! Nic nie może nas zatrzymać. Wszystkie duchy biegające po tych ulicach są śmiertelne!
Wtedy dom sabatowy wyleciał w powietrze.
Usłyszał wybuch, zanim go zobaczył — a potem był tylko toczący się wał płomienia i dymu oraz pisk, którego nigdy wcześniej nie słyszał; wrzaski nie z tego świata przypominające trzask cynfolii w ogniu. Kudłate ludzkie istoty rzuciły się oglądać pożar.
Armand wypchnął Daniela z ulicy w zatęchłe wąskie wnętrze sklepu monopolowego. Jadowicie żółte światło i smród tytoniu; śmiertelni obojętni na pobliskie płomienie czytali czasopisma eksponujące na błyszczącym papierze nagie kobiety. Armand przepchnął go do końca wąskiego korytarzyka. Minęli staruszkę kupującą karton mleka i dwie puszki jedzenia dla kotów. Nie było stamtąd drogi ucieczki.
Ale jak można było się ukryć przed czymś, co przetaczało się nad głowami, przed ogłuszającym hałasem, którego śmiertelni nie mogli nawet usłyszeć? Zakrył uszy dłońmi, ale to na nic. Na zewnątrz, w bocznych uliczkach widział szalejącą śmierć, stworzenia podobne sobie biegnące przez śmietniki i podwórka, łapane, palone podczas ucieczki. Widział to w rozbłyskach. A potem nic, tylko cisza dzwoniąca w uszach, dzwonki i pisk kół świata śmiertelnych.
Mimo wszystko był zbyt zachwycony, aby się bać. Każda sekunda była wiecznością, każdy kryształ szronu na drzwiach lodówki wydawał się piękny. Oczy staruszki z mlekiem w dłoni błyszczały jak dwie odrobiny kobaltu.
Twarz Armanda pod maską ciemnych okularów straciła wszelki wyraz; stał z rękami w kieszeniach spodni. Zajazgotał dzwonek przy drzwiach, wszedł młody mężczyzna, kupił butelkę niemieckiego piwa i wyszedł.
— Skończyło się, tak!
— Na razie — odpowiedział Armand.
Odezwał się, dopiero gdy weszli do taksówki.
— To wiedziało, że tu jesteśmy; słyszało nas.
— W takim razie dlaczego?…
— Nie wiem. Wiem tylko, że wiedziało o naszej obecności. Wiedziało, zanim znaleźliśmy schronienie.
Był w zatłoczonym westybulu; strasznie mu się to podobało, kiedy tłum niósł ich coraz bliżej wewnętrznych drzwi. Daniel nie mógł nawet unieść ramion, taki był ścisk, a jednak inni młodzi ludzie zostawili go w tyle, potrącając łokciami; te wstrząsy były rozkoszne; roześmiał się kolejny raz, widząc na ścianach ogromne plakaty Lestata.
Poczuł na plecach dotknięcie palców Armanda; uchwycił subtelną zmianę w całym jego ciele. Daleko przed nimi była ruda kobieta; mierzyła ich wzrokiem, sunąc do otwartych drzwi.
Daniel poczuł ciepły, łagodny wstrząs.
— Armandzie, rude włosy. — Tak bardzo podobne do włosów bliźniaczek ze snu! Wydawało mu się, że jej zielone oczy przeszywają go na wskroś, kiedy mówił: — Armandzie, bliźniaczki!
Wtedy jej twarz znikła; kobieta odwróciła się i zginęła w sali.
— Nie — szepnął Armand, nieznacznie potrząsając głową. Dostał ataku zimnej furii. Jego oczy miały ten drętwy szklisty wyraz, zawsze obecny, kiedy był głęboko obrażony. — Talamasca — szepnął z lekką, nietypową dla siebie pogardą.
— Talamasca. — To słowo wydało się Danielowi piękne. Talamasca. Uświadomił sobie, że pochodzi z łaciny, podzielił je na części. Nagle z zasobów pamięci przypłynęło znaczenie: „zwierzęca maska”. Stare określenie czarownicy albo szamana.
— Ale co to znaczy? — spytał.
— To znaczy, że Lestat jest głupcem — powiedział Armand. W jego oczach pojawił się błysk głębokiego bólu. — Ale teraz to nie ma znaczenia.
Khayman
Khayman przyglądał się z podcieni, jak samochód Wampira Lestata minął bramę i wjechał na parking. Khayman był niemal niewidoczny, nawet w stylowym dżinsowym płaszczu i spodniach zdjętych ze sklepowego manekina. Nie potrzebował srebrnych okularów; jego oczy i jego błyszcząca skóra nie wyróżniały się w tłumie. Wszędzie wokół widział na twarzach maski i malunki, blask, gazę i kostiumy naszywane cekinami.