Выбрать главу

Zbliżył się do Lestata, jakby płynąc pomiędzy wijącymi się ciałami młodzieży oblegającej samochód. W końcu dojrzał jasne włosy tego stworzenia, a potem jego fiołkowe oczy; patrzył, jak Lestat uśmiecha się i rozsyła pocałunki swoim wielbicielom. Ależ urok miał ten czart. Sam prowadził auto, cisnąc gaz i napierając zderzakiem na tych delikatnych małych śmiertelnych, nie przestając flirtować, puszczać perskie oczka, uwodzić. Jakby on sam i stopa na pedale gazu nie były ze sobą połączone.

Uniesienie. Triumf. Oto, co Lestat czuł i wiedział w tej chwili. Nawet jego oporny ciemnowłosy towarzysz, Louis, siedzący obok niego w samochodzie i nieśmiało patrzący na wrzeszczące dzieciaki, jakby były rajskimi ptakami, nie rozumiał istoty wydarzeń.

Żaden nie wiedział o przebudzeniu królowej. Żaden z nich nie znał snów o bliźniaczkach. Ich ignorancja była oszałamiająca, a ich młode umysły jakże łatwe do przejrzenia. Oto Wampir Lestat, który całkiem zgrabnie ukrywał się aż do dzisiejszej nocy, był gotów walczyć z każdym. Prezentował swoje myśli i intencje jak medal.

— Polujcie na nas! — Oto, co powiadał głośno swoim fanom, chociaż nie mogli go słyszeć. — Zabijcie nas. Jesteśmy złem. Jesteśmy niedobrzy. Teraz możecie się radować i śpiewać z nami; ale kiedy zrozumiecie, no cóż, wtedy koniec zabawy. I pamiętajcie, że nigdy was nie okłamywałem.

Oczy Lestata i Khaymana spotkały się na krótką chwilę. — Chcę być dobry! Umrę, żeby to osiągnąć! — rozległ się bezgłośny krzyk. Nie wiadomo jednak, kto lub co usłyszało tę deklarację.

Louis, obserwujący, cierpliwy, był tu z racji czystej i prostej miłości. Ci dwaj odnaleźli się zaledwie zeszłej nocy i było to doprawdy niezwykłe spotkanie. Louis poszedłby za Lestatem na kraj świata, oddałby życie, gdyby Lestat stracił swoje. Ich lęki i nadzieje tej nocy były rozpaczliwie ludzkie.

Nie domyślali się nawet, że gniew królowej jest tuż-tuż, że niecałą godzinę temu spaliła dom sabatowy w San Francisco, że haniebnej pamięci tawerna wampirów przy Castro Street właśnie płonie, a królowa ściga tych, którzy z niej uciekają.

Cóż, wielu krwiopijców rozproszonych w tłumie również nie znało tych prostych faktów. Byli zbyt młodzi, aby usłyszeć ostrzeżenia starszyzny, i krzyki skazanych na zagładę. Sny o bliźniaczkach tylko wytrąciły ich z równowagi. Wbijali wzrok w Lestata, opętani nienawiścią lub religijnym zapałem. Byli gotowi zniszczyć go lub wynieść na ołtarze. Nie wyobrażali sobie bliskiego niebezpieczeństwa.

Ale co z samymi bliźniaczkami? Jaki był sens snów?

Khayman obserwował samochód, torujący sobie drogę na zaplecze sceny, a potem przeniósł wzrok w górę, na punkciki światła ponad mgłą opinającą miasto. Wydawało mu się, że czuje bliskość swojej dawnej władczyni.

Zawrócił w kierunku widowni i skupiony przedzierał się przez tłum. Gdyby zapomniał o swojej sile, spowodowałby katastrofę w takim ścisku, narobiłby siniaków i połamałby kości, nawet tego nie czując.

Po raz ostatni spojrzał na niebo i wszedł do środka, z łatwością zamroczywszy bileterkę, kiedy mijał kołowrót. Skierował się do najbliższych schodów.

Widownia była prawie pełna. Rozejrzał się z namysłem, smakując tę chwilę tak samo, jak smakował wszystko. Hala sama w sobie była żadna, ot, skorupa zatrzymująca światło i dźwięk — całkowicie nowoczesna i beznadziejnie brzydka.

Jakże piękni byli ci śmiertelni — tryskający zdrowiem, z kieszeniami pełnymi złota; same zdrowe ciała, których nigdy nie naruszyły robaki choroby, których żadna kość nie była nigdy złamana.

W istocie, to miasto zdumiewało Khaymana. To prawda, że w Europie widział niewyobrażalne bogactwo, ale nic nie mogło się równać z nieskazitelną powierzchownością tego małego, przeludnionego miejsca i jego wiejskich okolic. Niewielkie domki z ozdobnymi tynkami były pełne nieopisanych luksusów, tutejsze szosy blokowały przepiękne automobile, biedacy podejmowali swoje pieniądze z bankomatów za pomocą plastikowych kart. Żadnych slumsów, miasto było pełne niebotycznych wieżowców i bajecznych hoteli, rezydencji, a zarazem, otoczone morzem, górami i połyskliwymi wodami zatoki, sprawiało wrażenie nie tyle metropolii, ile kurortu, zacisza oddalonego od światowych bolączek i brzydoty.

Nic dziwnego, że właśnie tutaj Lestat zdecydował się rzucić rękawicę. Te rozpieszczone dzieci były na ogół dobre, nie zranione ani nie osłabione przez życie. W obliczu prawdziwego zła mogły się okazać idealnymi wojownikami, gdyby tylko zdały sobie sprawę, że maska i jej nosiciel są jednym i tym samym. Obudźcie się i poczujcie krew, młodziki.

Jednak czy będzie na to czas?

Wielki plan Lestata, choćby i najwspanialszy, mógł być jeszcze w powijakach; a królowa na pewno miała swój własny i Lestat nic o nim nie wiedział.

Khayman skierował się ku szczytowi hali, do ostatniego rzędu drewnianych krzeseł, w którym zasiadał wcześniej. Usadowił się wygodnie na swym dawnym miejscu, odpychając na bok dwie „wampirze książki”, które leżały nie zauważone na podłodze.

Dawno temu pochłonął zarówno testament Louisa: „Strzeżcie się, oto pustka”, jak i opowieść Lestata: „To i to, i to, a wszystko pozbawione znaczenia”. Dzięki nim zrozumiał wiele rzeczy i teraz był całkowicie pewien intencji Lestata. Książka nie opowiedziała jednak niczego o tajemnicach bliźniaczek.

Prawdziwe intencje królowej nadal pozostawały dla niego niepojęte.

Uśmierciła setki krwiopijców na całym świecie, innych jednak zostawiła nie tkniętych.

Nawet Mariusz żył. Niszcząc świątynię, ukarała go, ale nie zabiła, co byłoby proste. Wzywał starszyznę ze swojego lodowego więzienia, ostrzegał, błagał o pomoc. Khayman bez wysiłku wyczuł dwójkę nieśmiertelnych podążających na wezwanie Mariusza, chociaż jedno z nich, dziecko Mariusza, nie mogło go nawet słyszeć. Tej samotniczce, silnej istocie, było na imię Pandora. Santino nie miał jej mocy, ale słyszał głos Mariusza, gdy usiłował dotrzymać jej kroku.

Niewątpliwie królowa mogła ich zniszczyć, gdyby tego chciała. Mimo to podążali wciąż przed siebie, widoczni, słyszalni, a jednak nie napastowani.

Co skłaniało królową do takich wyborów? Z pewnością na sali byli też inni, których oszczędziła w jakimś celu…

Daniel

Dotarli do drzwi i musieli już tylko przepchnąć się kilkumetrową wąską rampą na gigantyczny otwarty owal parteru.

Coraz rzadszy tłum toczył się we wszystkich kierunkach jak szklane kulki. Daniel szedł ku środkowi, zahaczywszy palce o pasek Armanda; przeczesywał wzrokiem podkowę widowni i wznoszące się do sufitu rzędy siedzeń. Wszędzie śmiertelni; mrowili się na betonowych stopniach, zwisali na żelaznych balustradach albo płynęli wokół niego rojnym tłumem.

Nagle usłyszał hałas przypominający basowy warkot miażdżącej machiny, i poczuł, jak zaciera się ów obraz świata. W tej chwili celowej utraty zdolności normalnego widzenia, ujrzał innych. Ujrzał prostą niezbywalną różnicę między żywymi i umarłymi. Gdziekolwiek spojrzał, wszędzie dostrzegał pokrewne sobie istoty ukryte w ludzkim lesie, a jednocześnie połyskujące jak ślepia puchacza w blasku księżyca. Żadna farba ani okulary, miękki kapelusz czy peleryna z kapturem nie mogły ukryć jednych przed drugimi, za nic w świecie. Wyróżniali się nie tylko nieziemskim poblaskiem twarzy lub dłoni, lecz raczej powolną zwinnością ruchów, jakby byli bardziej z ducha niż z ciała.

Ach, bracia i siostry, nareszcie! — zawołał bezgłośnie z głębi duszy.

Wyczuwał jednak nienawiść. Wręcz podłą nienawiść! Oni kochali i jednocześnie potępiali Lestata. Kochali sam akt nienawiści, karania. Nagle zetknął się wzrokiem z potężną kreaturą o tłustych włosach, która obnażyła kły w ohydnym grymasie, a potem ze zdumiewającą otwartością odsłoniła swój plan. Z dala od ciekawskich oczu śmiertelnych rozczłonkują Lestata; odrąbią mu głowę, a resztki cisną na stos nad brzegiem morza. To będzie koniec potwora i jego legendy.