Tymczasem sprytna Jessica dotarła do celu swojej wędrówki. Kucając, przecisnęła się pomiędzy muskularnymi motocyklistami, którzy uznali przestrzeń przed sceną za własną, i wstała, wspierając się na listwie okrążającej drewnianą platformę.
Na ręce kobiety błysnęła srebrna bransoleta. Zapewne był to sztylecik przebijający mentalną tarczę Maela, na krótko ujawnił on bowiem swoje myśli i miłość.
Jemu również pisana jest śmierć, jeśli nie zmądrzeje — pomyślał Khayman. Niewątpliwie jego mentorką była Maharet i być może wykarmiła go jej potężna krew; niemniej jednak jego serce pozostało niezdyscyplinowane, a temperament nie znosił kontroli, to rzucało się w oczy.
Wtem kilka metrów za Jesse zawirowały barwy i dźwięki. Khayman wyszpiegował kolejną intrygującą postać, o wiele młodszą, niemniej jednak równie potężną jak Mael.
Khayman szukał jego imienia, ale umysł przybysza był idealnie pusty; nie odsłaniał nawet minimalnego przebłysku tożsamości. Kiedy umarł, był chłopcem, chłopcem o prostych ciemnokasztanowych włosach i ogromnych oczach. Nagle okazało się, że łatwo jest poznać imię tej istoty od Daniela, jego świeżo zrodzonego pisklaka stojącego obok. Armand. A pisklę, Daniel, było świeżutkim umarłym. Wszystkie drobne molekuły jego ciała tańczyły pobudzane niewidzialną demoniczną chemią.
Armand natychmiast przypadł Khaymanowi do gustu. Z pewnością był to ten sam Armand, którego opisali zarówno Louis, jak i Lestat — nieśmiertelny w ciele chłopca. A to znaczyło, że liczył sobie nie więcej niż pięćset lat. Niemniej jednak zasłonił się całkowicie. Wydawał się przebiegły, zimny, do tego wyzbyty buńczuczności — i jako taki unikał rozgłosu. Czując bezbłędnie, że jest obserwowany, skierował w górę wielkie piwne oczy i natychmiast wbił je w odległą sylwetkę Khaymana.
— Nic złego nie grozi tobie ani twojemu młodemu — szepnął Khayman; jego wargi kształtowały i kontrolowały myśli. — Jam nieprzyjaciel Matki.
Armand usłyszał, ale nie odpowiedział. Bez względu na to, jak wielką grozę wzbudził w nim widok tak starego pobratymca, zamaskował się całkowicie. Można by pomyśleć, że spoglądał na ścianę nad głową Khaymana, na nieprzerwany potok śmiejących się i krzyczących dzieci, spływający schodami z najwyższych drzwi.
Ta zwodniczo młoda, pięćsetletnia istota nieoczekiwanie wbiła oczy w Maela, gdy chudzielec poczuł kolejną nieodpartą falę zatroskania swoją delikatną Jesse.
Khayman rozumiał tego Armanda. Rozumiał go i polubił bez zastrzeżeń. Kiedy znowu napotkał jego spojrzenie, potwierdziło się wszystko, co napisano o tej postaci w dwóch skromnych opowiastkach, dopełnione jej wrodzoną prostotą. Samotność, którą Khayman czuł w Atenach, odezwała się z całą mocą.
— Jakbym widział własną prostą duszę — szepnął Khayman. — Jesteś zagubiony w tym wszystkim, ponieważ znasz teren zbyt dobrze. Dokądkolwiek zajdziesz, wrócisz do tych samych gór, do tej samej doliny.
Żadnej odpowiedzi. Oczywiście. Khayman wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Nie ukrywał przed Armandem, że jest gotów dać mu wszystko, co ma.
Powinien pomóc tym dwóm, którym może jest sądzone zasnąć snem nieśmiertelnych do następnego zachodu słońca. A przede wszystkim powinien znaleźć Maharet, cieszącą się bezgraniczną wiernością zaciekłego, nieufnego Maela.
— Jam nieprzyjaciel Matki — rzekł do Armanda, lekko ruszając wargami. — Mówiłem ci. Trzymaj się tłumu śmiertelnych. Ona wypatrzy cię, kiedy tylko się oddalisz. To wszystko.
Twarz Armanda pozostała nie zmieniona. Towarzyszące mu pisklę było szczęśliwe, pławiąc się w otaczającym je zgiełku. Nie znało lęku, planów ani marzeń. Bo i skąd? Było pod opieką potężnego stworzenia. Miało więcej szczęścia, piekielnie więcej niż reszta.
Khayman wstał. Dosyć tego wszystkiego, a przede wszystkim samotności. Zbliży się do któregoś z tych dwóch, Armanda lub Maela. Tego właśnie było mu potrzeba w Atenach, kiedy zaczęło się to całe cudowne przypominanie i rozpoznawanie — żeby mieć przy sobie kogoś takiego jak on sam. Żeby móc do niego przemówić, dotknąć go… cokolwiek.
Szedł górnym korytarzem okrążającym całą halę oprócz części za sceną, zajętej przez gigantyczny ekran wideo.
Posuwał się z powolnym, ludzkim wdziękiem, uważając, by nie zmiażdżyć śmiertelnych, którzy pchali się na niego. Ta powolność była mu również potrzebna, by Mael mógł zwrócić na niego uwagę.
Wiedział instynktownie, że jeśli zaskoczy tę dumną i kłótliwą kreaturę, może to być odebrane jako obelga nie do wybaczenia. Przyspieszył wiec dopiero wtedy, kiedy Mael zauważył jego nadejście.
Mael nie potrafił ukryć lęku, tak jak Armand. Poza Maharet nigdy nie napotkał krwiopijcy w wieku Khaymana; miał przed sobą potencjalnego przeciwnika. Khayman przywitał go równie ciepło jak Armanda, ale stary wojownik nie zmienił postawy.
Widownia była już pełna i halę zamknięto; na zewnątrz dzieciaki krzyczały i tłukły w drzwi. Khayman usłyszał piski i czkawkę policyjnych radiotelefonów.
Wampir Lestat i jego poplecznicy stali przy otworach w wielkiej serżowej kurtynie, obserwując publiczność.
Lestat objął i ucałował w usta swojego towarzysza, Louisa, podczas gdy jego śmiertelni muzycy otoczyli ich kołem, trzymając się za ramiona.
Khayman zatrzymał się, wyczuwając roznamiętnienie tłumu.
Jessica oparła się ramionami o brzeg sceny. Złożyła podbródek na dłoniach. Ogromni mężczyźni w lśniących czarnych skórach napierali na nią brutalnie, bezmyślni i rozochoceni alkoholem, ale nie mogli jej odepchnąć.
Gdyby Mael spróbował czegoś podobnego, też by mu się nie udało.
Kiedy Khayman patrzył na nią, dotarł do niego wyraźny sygnał; jedno, jedyne słowo. Talamasca. Ta kobieta należała do nich, była członkiem stowarzyszenia.
Niemożliwe — pomyślał nie po raz pierwszy, a potem roześmiał się, uświadamiając sobie własną naiwność. To była noc niespodzianek, nieprawdaż? Mimo to zaskoczyła go myśl, że Talamasca przetrwała od czasów, gdy dowiedział się o jej istnieniu. Było to wieki temu; igrał wówczas z jej członkami, zadręczał ich, a potem odwrócił się do nich plecami, powodowany litością wobec fatalnej kombinacji niewinności i ignorancji.
Ach, jakim upiorem jest pamięć! Oby przeszłość runęła w zapomnienie! Widział twarze tych wagabundów, tych świeckich mnichów z Talamaski, którzy tak niezdarnie uganiali się za nim po Europie i zapisywali skrawki wiadomości w wielkich, oprawnych w skórę księgach, skrzypiąc gęsimi piórami do późna w noc. W tamtym krótkim przebłysku świadomości nosił imię Beniamin; nazwali go diabłem Beniaminem, kreśląc imię wymyślnym łacińskim pismem i śląc zwierzchnikom w Amsterdamie epistoły na szeleszczących pergaminach z wielkimi woskowymi pieczęciami.
Traktował to jak zabawę; kradł im te listy i dopisywał uwagi; straszył ich; wyczołgiwał się nocą spod łóżek, łapał ich za gardło i potrząsał nimi; to była frajda, a co nie było frajdą? Kiedy się kończyła, zawsze tracił pamięć.
A jednak lubił ich; nie byli egzorcystami czy polującymi na czarownice kapłanami albo czarodziejami pragnącymi zakuć go w łańcuchy i kontrolować jego moc. Przyszło mu nawet do głowy, że kiedy przyjdzie czas na sen, wybierze piwnice pod ich zapleśniałym Macierzystym Domem. Mimo że dokuczliwie ciekawi, nigdy by nie zdradzili.
Pomyśleć, że zakon przetrwał, równie uparcie trzymając się życia jak Kościół, i że ta śliczna śmiertelna z błyszczącą bransoletą na ręce, ukochana Maharet i Maela, była jedną z nich. Nic dziwnego, że przepychała się do czołowych szeregów jak do pierwszego stopnia przed ołtarzem.