Выбрать главу

— Nie mogę — rzekł Mael. Między nimi wyrósł mur nie do pokonania. — Ja nie słyszę odpowiedzi, jedynie rozkazy, przyjacielu. Moją misją jest przeżyć tę noc i zabrać stąd swoją podopieczną.

Khayman zamierzał naciskać, żądać, lecz nie zrobił tego. Poczuł subtelną zmianę otaczającej go atmosfery, zmianę drobną, a równocześnie tak wyrazistą, że nie potrafił jej nazwać.

Ona się zbliżała. Była coraz bliżej hali. Poczuł, jak sam wysnuwa się z ciała i staje czystym słuchaniem; tak, to była ona. Wszystkie dźwięki nocy powstały, aby go zmylić, ale uchwycił ten basowy, nieredukowalny odgłos, którego nie potrafiła stłumić, odgłos jej oddechu, bicia serca, siły, z jaką rozcinała przestrzeń, sunąc z niebywałą i nienaturalną prędkością, powodując nieunikniony zamęt w widzialnym i niewidzialnym świecie.

Mael wyczuł to, podobnie Armand. Zareagował nawet młodzik u boku Armanda, chociaż wielu młodych okazało obojętność. Nawet niektórzy bardziej receptywni śmiertelni czuli coś i byli rozkojarzeni.

— Muszę iść, przyjacielu — powiedział Khayman. — Pamiętaj moją radę. Na razie nie można nic więcej powiedzieć.

Była bardzo blisko. Niewątpliwie przeczesywała umysły; słuchała.

Poczuł pierwszy nieodparty impuls, by ją zobaczyć, przeszukać umysły tych nieszczęsnych duszyczek na dworze, których oczy mogły o nią zawadzić.

— Do widzenia, przyjacielu — rzekł. — Twoje towarzystwo nie przyniesie mi nic dobrego.

Mael popatrzył na niego zmieszany. Armand przygarnął do siebie Daniela i ruszył ku skrajowi tłumu.

Nagle w hali zapanowała ciemność; Khayman przez ułamek sekundy pomyślał, że to jej czary, że teraz nastąpi jakiś groteskowy i mściwy sąd.

Ale śmiertelne dzieci wokół niego znały rytuał. Zaczął się koncert! W hali rozległy się dzikie wrzaski, okrzyki i tupanie, po czym dał się słyszeć wielki wspólny ryk. Khayman poczuł drżenie pod stopami.

Pojawiły się małe płomyki, gdy śmiertelni zapalili zapałki i zapalniczki. Piękna senna iluminacja oświetliła wiele tysięcy poruszających się postaci. Wrzaski przeszły w chóralne zawodzenie dobiegające ze wszystkich stron.

— Nie jestem tchórzem — szepnął nagle Mael, jakby nie mogąc zachować milczenia. Ujął Khaymana za ramię, a następnie puścił, jakby mierziła go twardość jego ciała.

— Wiem — rzekł Khayman.

— Pomóż mi. Pomóż Jessice.

— Nie wymawiaj więcej tego imienia. Pamiętaj, co ci powiedziałem, trzymaj się od niej z daleka. Jesteś pokonany, druidzie. Pamiętasz? Czas walczyć przebiegłością, nie wściekłością. Trzymaj się stada śmiertelnych. Pomogę ci, jeśli będę mógł.

Było jeszcze tak dużo do powiedzenia! Mów, gdzie jest Maharet! Jednak było na to za późno. Odwrócił się i ruszył przed siebie ku pustej przestrzeni nad długim wąskim ciągiem betonowych schodów.

Na ciemnej scenie wśród przewodów i głośników pojawili się śmiertelni muzycy spieszący do instrumentów leżących na podłodze.

Wampir Lestat wyruszył dziarskim krokiem zza kurtyny; jego czarna peleryna rozwinęła się jak skrzydła, kiedy podszedł do samego skraju podium. Stał z mikrofonem w dłoni niewiele ponad pół metra od Jessiki.

Tłum wpadł w ekstazę. Klaskanie, wycia, pohukiwania przeszły w hałas, jakiego Khayman nigdy nie słyszał. Wbrew sobie roześmiał się na widok tego głupiego zapału i drobnej uśmiechniętej figurki tam w dole, która uwielbiała to bezgranicznie i roześmiała się wraz z nim.

Błysk białego światła zalał małą scenę. Khayman wbił wzrok nie w wystrojone jak lalki drobne postaci drepczące po estradzie, ale w gigantyczny ekran wznoszący się za nimi pod sam dach. Przed Khaymanem zajaśniał wysoki na dziesięć metrów wizerunek Wampira Lestata. Uśmiechnął się, uniósł ramiona i potrząsnął jasną grzywą, po czym odrzucił głowę do tyłu i zawył.

Tłum falował w delirium, budowla zadudniła; uszy wszystkich wypełniło wycie. Potężny głos Wampira Lestata zagłuszył wszystkie inne dźwięki w hali.

Khayman zamknął oczy. Szukał w sercu monstrualnego krzyku Wampira Lestata odgłosów Matki, ale nie potrafił ich odnaleźć.

— Moja królowo — szepnął, na próżno przeczesując umysły. Czy stała gdzieś tam, na trawiastym stoku, wsłuchana w muzykę swojego trubadura? Poczuł łagodną morską bryzę i ujrzał bezgwiezdne niebo, tak jak śmiertelni czują i widzą te zjawiska. Światła San Francisco, gwiaździste wzgórza i jaśniejące słupy mostu były jak latarnie morskie tej wielkomiejskiej nocy przypominającej bezładną ucieczkę galaktyk.

Zamknął oczy. Wyobraził ją sobie taką, jaka była na ulicach Aten, gdy przyglądała się tawernie płonącej wraz z jej dziećmi; zniszczona peleryna wisiała luźno na ramionach, kaptur zsunął się z włosów zaplecionych w warkoczyki. Ach, wydawała się Królową Niebios, jak kiedyś, przewodnicząc nie kończącym się modłom, pozwalała się nazywać. Jej oczy były lśniące i puste, usta miękkie, niewinne. Czysta słodycz tego oblicza była nieskończenie piękna.

Ta wizja przeniosła go wstecz przez wieki do mrocznej i strasznej chwili, kiedy z bijącym sercem stawił się, on, człek śmiertelny, by wysłuchać jej woli — jego królowej, teraz przeklętej, poświęconej księżycowi i demonowi w jej żarłocznej krwi, jego królowej, która nie zezwalała nawet na bliskość jasnych lamp. Jakże była podniecona, gdy miotała się po ceglanej podłodze pośród kolorowych ścian pełnych namalowanych milczących wartowników.

— Te bliźniaczki — powiedziała — te niegodziwe siostry śmiały wyrzec takie obrzydliwości.

— Ulituj się — błagał. — Nie zamierzały wyrządzić krzywdy, przysięgam, że mówiły prawdę. Wypuść je, wasza wysokość. One nie mogą już niczego zmienić.

Och, jakże współczuł im wszystkim! Bliźniaczkom i tkniętej chorobą władczyni.

— Tak, ale rozumiesz, musimy sprawdzić te ich oburzające kłamstwa — powiedziała. — Musisz się zbliżyć, mój wierny rządco, który zawsze służyłeś mi z takim oddaniem…

— Moja królowo, moja ukochana królowo, czego pragniesz ode mnie?

Wciąż z tym samym uroczym wyrazem twarzy uniosła lodowate dłonie do jego gardła i nagle złapała go z przerażającą mocą. Jak porażony ujrzał, że z jej oczu znikł wszelki wyraz, a usta się rozchyliły. Kiedy uniosła się na palce ze zjawiskowym wdziękiem nocnego koszmaru, ujrzał dwa drobne kły. Nie — zakrzyczał w myślach. — Nie zrobisz mi tego! Moja królowo, to ja, Khayman!

Winien przepaść dawno temu, jak wielu krwiopijców od tamtej pory. Winien zniknąć bez śladu, jak nieprzeliczone istoty rozłożone na proch w ziemi wszystkich lądów i narodów. Nie przepadł jednak; bliźniaczki — a przynajmniej jedna z nich — też żyły.

Czy wiedziała o tym? Czy znała te koszmarne sny? Czy odbierała je z innych umysłów? Czy też podróżowała przez całą noc wokół świata, nie śniąc i nie spoczywając, zawzięcie wykonując wciąż to samo zadanie od chwili zmartwychwstania?

One żyją, moja królowo, one żyją w tej jednej, jeśli nie w dwóch. Wspomnij stare proroctwo! — zawołał do niej w myślach. Gdyby tylko mogła słyszeć jego głos!

Otworzył oczy. W jednej chwili powrócił do teraźniejszości, do tego skostniałego czegoś, będącego jego ciałem. Muzyka przeniknęła go bezlitosnym rytmem, błyskające światła oślepiały.

Odwrócił się i wsparł dłonią o ścianę. Nigdy nie był tak zanurzony w dźwięku. Czuł, że traci świadomość, ale głos Lestata przywołał go z powrotem.

Przesłaniając palcami oczy, spojrzał w dół na ogniście białą scenę. Patrzcie no, diabeł tańczy i śpiewa z niekłamaną radością! Khayman wbrew sobie poczuł się wzruszony.