Выбрать главу

Potężny tenor Lestata nie potrzebował elektrycznego wzmocnienia. Nawet nieśmiertelni rozsiani między swymi ofiarami śpiewali razem z nim, tak zaraźliwa była jego pasja. Gdziekolwiek Khayman spojrzał, widział zarówno śmiertelnych, jak i nieśmiertelnych pochłoniętych zabawą. Ciała wiły się wraz z ciałami na scenie. Głosy brzmiały z coraz większą siłą.

Gigantyczna twarz Lestata zajęła cały ekran; jego niebieskie oko spojrzało na Khaymana i mrugnęło.

— CZEMU MNIE NIE ZABIJECIE?! WIECIE, KIM JESTEM!

Śmiech Lestata zagłuszył ostry łomot gitar.

— CZY JESTEŚCIE ŚLEPI NA ZŁO, SKORO GO NIE POZNAJECIE?

Ach, co wiara w dobro, w heroizm. Khayman widział to nawet w jego oczach, szary cień tragicznej potrzeby. Lestat odrzucił głowę do tyłu i zaryczał; tupał i wył; spoglądał w krokwie, jakby to był firmament.

Khayman zmusił się, by ruszyć z miejsca; nie mógł tu zostać. Niezdarnie brnął do drzwi, dusząc się w ogłuszającym hałasie. Nawet jego poczucie równowagi było zachwiane. Miażdżące dźwięki goniły go po klatce schodowej, ale przynajmniej uchronił się przed błyskającymi światłami. Oparty o ścianę, usiłował przejrzeć na oczy.

Czuł zapach krwi. Czuł głód wielu krwiopijców i puls muzyki przenikający drewno i gips.

Ruszył dalej w dół, nie słysząc własnych kroków na betonie i wreszcie osunął się na wyludniony podest. Skurczony objął nogi ramionami i pochylił głowę.

Ta muzyka była jak muzyka z przeszłości, kiedy wszystkie pieśni były pieśniami ciała, a pieśni umysłu jeszcze nie wynaleziono.

Ujrzał siebie w tańcu; ujrzał króla — śmiertelnego króla, którego tak uwielbiał — jak obraca się i podskakuje; usłyszał dudnienie bębnów i zawodzenie piszczałek; król podał Khaymanowi piwo. Stół uginał się pod pieczoną dziczyzną i błyszczącymi owocami, dymił bochnami chleba. Królowa siedziała na złotym tronie; nieskazitelna i pogodna śmiertelna kobieta z drobnym rożkiem perfumowanego wosku na czubku kunsztownej fryzury; wosk rozpływał się w cieple i nasycał wonnością zaplecione warkocze.

Wtem ktoś włożył mu do ręki trumienkę krążącą pośród ucztujących; małe upomnienie: jedz, pij, śmierć czeka bowiem nas wszystkich.

Ściskał ją mocno w ręce; czy powinien przekazać ją królowi?

Nagle poczuł na twarzy królewskie usta.

— Tańcz, Khaymanie. Pij. Jutro pomaszerujemy na północ, by wyrżnąć resztki ludożerców.

Król nawet nie spojrzał na trumienkę; odebrał ją, wsunął ją w dłonie królowej, a ona, nie patrząc, dała ją komuś następnemu.

Resztki ludożerców. Jakie proste wydawało się to wszystko, jakie słuszne. Dopóki nie ujrzał bliźniaczek klęczących przed ołtarzem.

Łomot bębnów zagłuszył głos Lestata. Śmiertelni mijali Khaymana, ledwo zauważając skuloną postać; krwiopijcy mijali go biegiem, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi.

Lestat śpiewał o Dzieciach Ciemności ukrytych pod cmentarzem zwanym z zabobonnym lękiem Les Innocents; Niewiniątka.

W światło Weszliśmy Moi bracia i siostry!
ZABIJCIE NAS! Moi bracia i siostry!

Podniósł się ospale. Chwiał się na nogach, ale szedł przed siebie, w dół, aż znalazł się w westybulu, gdzie hałas był nieco mniejszy, odpoczywał w pobliżu wewnętrznych drzwi, wdychając chłodne powietrze.

Powoli ogarniał go spokój; nagle zauważył dwóch śmiertelnych mężczyzn, którzy zatrzymali się nieopodal i patrzyli na niego, stojącego pod ścianą z rękami w kieszeniach i zwieszoną głową.

Ujrzał siebie ich oczyma. Wyczuł ich obawę, zmieszaną z nagłym niepowstrzymanym poczuciem triumfu. Ci ludzie wiedzieli o jego rodzie i żyli dla chwil takich jak ta, a jednak lękali się ich śmiertelnie i tak naprawdę mieli nadzieję, że nigdy nie nadejdą.

Powoli uniósł głowę. Stali jakieś sześć metrów dalej, obok zatłoczonego stoiska z napojami i słodyczami, jakby miało ono ich ukryć — angielscy dżentelmeni jak się patrzy. Mieli już swoje lata. Ich mocno pobrużdżone twarze i wieczorowe ubiory bez pyłka na rękawach, znakomicie uszyte szare płaszcze, wykrochmalone kołnierzyki i błyszczące supły jedwabnych krawatów były tu całkowicie nie na miejscu. Pośród obwieszonej błyskotkami młodzieży, która nie mogła ustać w miejscu, chłonąc barbarzyński hałas i mieląc ozorami, wyglądali na podróżników z innego świata.

Przyglądali mu się z takim naturalnym dystansem, jakby uprzejmość nie pozwalała im na lęk. To starszyzna Talamaski; szukają Jessiki.

Znacie nas? — zapytał ich w myślach. — Ależ oczywiście, że tak. To nic złego. Nie dbam o was.

Jego przesłane w milczeniu słowa sprawiły, że ten, który nazywał się Dawid Talbot, cofnął się o krok. Zaczął szybciej oddychać, pot wystąpił mu na czoło i dolną wargę. Mimo to wciąż zachowywał się elegancko, z opanowaniem. Zmrużył oczy, jakby nie ulegał oślepiającemu blaskowi tego, co widział, jakby rozróżniał w jasności tańczące drobne molekuły.

Jak skromny wydawał się zasięg ludzkiego życia; wystarczyło spojrzeć na tego kruchego mężczyznę, którego wykształcenie i uprzejmość jedynie zwiększały wszelkie ryzyko. Tak łatwo było odmienić treść jego myśli, jego oczekiwań. Czy powinien powiedzieć im, gdzie jest Jesse? Czy powinien się wtrącać? Wiedział, że nie ma to żadnego znaczenia.

Czuł, że obawiają się zarówno odejść, jak i pozostać, że zatrzymał ich prawie tak, jakby ich zahipnotyzował. Można by rzec, że to szacunek przykuwał ich do miejsca; nie mogli oderwać od niego oczu. Zrozumiał, że musi im coś zaoferować, choćby tylko po to, by skończyć to okropne badanie.

Nie idźcie do niej — przekazał im. — Jeśli to zrobicie, będziecie głupcami. Ona ma teraz innych, mnie podobnych opiekunów. Najlepiej ją zostawcie. Ja bym tak zrobił na waszym miejscu.

Ciekawe, jaką to wszystko przybierze postać w archiwach Talamaski? Którejś nocy będzie mógł się tego dowiedzieć. Do jakiego nowocześnie urządzonego pomieszczenia przenieśli swoje dokumenty i skarby?

Beniamin, diabeł — przedstawił im się bez słów. — Oto moje imię. Znacie mnie?

Uśmiechnął się do siebie. Opuścił głowę, wbił wzrok w ziemię. Nie wiedział, że jest aż tak próżny. I nagle stało mu się obojętne, co ta chwila dla nich znaczy.

Myślał apatycznie o tamtych dawnych czasach we Francji, kiedy zabawiał się z ich pobratymcami. „Pozwól nam tylko przemówić do ciebie!”, błagali. Okryci kurzem uczeni o bladych oczach wiecznie otoczonych czerwonymi obwódkami, w znoszonych aksamitnych strojach, jakże nie przypominali tych dwóch wytwornych dżentelmenów, dla których okultyzm był sprawą nauki, nie filozofii. Beznadziejność tamtej epoki nagle go przeraziła; ale beznadziejność obecnej była równie przerażająca.

Odejdźcie — rozkazał im w myślach.

Nie musiał podnosić wzroku, by zobaczyć, że Dawid Talbot skinął głową i wycofał się wraz ze swoim towarzyszem. Zerkając przez ramię, oddalili się krętym westybulem i weszli do głównej sali.

Khayman był znowu sam, otoczony rytmiczną muzyką, i zadawał sobie pytanie, dlaczego się tu zjawił, dlaczego marzył o tym, by jeszcze raz zapomnieć, i dlaczego pragnął znaleźć się w cudownym miejscu, pełnym ciepła i śmiertelnych ludzi nie wiedzących, kim jest, pełnym elektrycznych żarówek migocących pod wypłowiałymi chmurami oraz nie kończących się miejskich chodników, po których można chodzić do świtu.