— Gdzie? — Rozglądał się zaskoczony, usiłując dojrzeć zjawę. Czy nie zdarzyło się to już kiedyś?
— Dlaczego nie mogę otworzyć oczu? — spytała. On mógłby patrzeć całą wieczność i nigdy nie zobaczyłby Miriam.
— Masz otwarte oczy — powiedział. Jaki bezbronny i czuły był jego głos. — Nie mogę dać ci więcej, bo musiałbym dać wszystko. Nie jesteśmy uzdrowicielami, lecz mordercami. Czas zdecydować, czego chcesz. Nie ma nikogo, kto by mi pomógł.
Nie wiem, czego chcę — odparła w myślach. — Wiem tylko, że nie chcę umrzeć! Nie chcę przestać żyć. — Jacy z nas tchórze, jacy kłamcy. Przez całą drogę wiodącą do tej nocy towarzyszył jej wielki, beznadziejny smutek, a jednak teraz pojawiła się jakaś sekretna nadzieja! Nadzieja, że nie tylko zobaczy, ale dowie się, stanie się częścią…
Chciała to wytłumaczyć, wyrazić w starannie dobranych słowach, ale ból powrócił, płonącą gałęzią smagnął kręgosłup, wlał się w nogi. A potem nastąpiło błogosławione odrętwienie. Wydawało się, że pokój, którego nie mogła widzieć, stał się ciemniejszy i płomyki starożytnych kaganków znów zaczęły kopcić. Za oknami szeptał las, wijący się w ciemności. Chociaż dłoń Maela wciąż spoczywała na jej nadgarstku, uścisk nagle osłabł; przestała go czuć.
— Jesse!
Potrząsnął nią oburącz i błyskawica bólu roztrzaskała ciemność. Wrzasnęła przez zaciśnięte zęby. Miriam przeszywała ją kamiennym wzrokiem i wciąż milczała, stojąc przy oknie.
— Maelu, zrób to! — krzyknęła Jesse.
Zebrała wszystkie siły i usiadła. Ból nie miał kształtu ani granic; krzyk dusił się w niej w środku. A jednak otworzyła oczy, naprawdę je otworzyła. W odbitym świetle zobaczyła zimny, nie wybaczający wzrok Miriam. Ujrzała postać Maela pochylonego nad jej łóżkiem. A potem zwróciła się ku otwartym drzwiom. Nadchodziła Maharet. Lekka i gibka, weszła po schodach; długa suknia falowała z tajemniczym szelestem.
Och, nareszcie po tych wszystkich latach, po tych długich latach! Jesse widziała przez łzy, jak Maharet wchodzi w krąg światła; ujrzała promieniującą twarz i płonące jasnością włosy. Maharet gestem nakazała Maelowi, by je zostawił.
Zbliżyła się do łóżka. Uniosła dłonie do góry, jakby w geście zaproszenia; uniosła je tak, jakby przyjmowała niemowlę.
— Tak, uczyń to.
— W takim razie, moja droga, pożegnaj się z Miriam.
Za dawnych czasów w Kartaginie panował przerażający kult. Ludność składała niemowlęta w ofierze wielkiemu posągowi z brązu, Baalowi. Kładziono małe ciałka na wyciągniętych ramionach posągu, a gdy te, uruchamiane sprężynami, podnosiły się, dzieci wpadały do ryczącego ogniem boskiego brzucha.
Po zniszczeniu Kartaginy jedynie Rzymianie przechowali starą opowieść, a w miarę stuleci mądrzy ludzie przestali w nią wierzyć. To całopalenie wydawało się zbyt straszne. Jednak gdy archeolodzy przystąpili do pracy, odkryli mnóstwo kości małych ofiar, całe nekropolie drobnych szkieletów.
Świat dowiedział się, że stara legenda była prawdziwa; że lud Kartaginy oddawał swoich potomków bogowi i bez sprzeciwu patrzył, jak krzycząc, staczali się w ogień. Tak nakazywała religia.
Jesse pomyślała o tamtej starej legendzie, gdy Maharet uniosła ją i dotknęła ustami jej szyi. Ramiona Maharet były niczym ramiona boga Baala i przez jedną ognistą chwilę Jesse zaznała niewypowiedzianych katuszy.
Nie ujrzała jednak własnej śmierci; to była śmierć innych — dusze palonych żywcem wampirów wirowały coraz wyżej, byle dalej od grozy i fizycznego bólu, od płomieni zżerających nadprzyrodzone ciała. Słyszała krzyki i ostrzeżenia; widziała ich oślepiające oblicza, gdyż zachowywali oni ludzkie kształty, zatraciwszy ich materialność; czuła, jak przechodzą z nędzy i rozpaczy w niewiadome; słyszała pierwsze nuty ich pieśni.
Wizja zbladła i rozpłynęła się jak muzyka na pół usłyszana i na pół zapamiętana. Była bliska śmierci; jej ciało przepadło, przepadł też wszelki ból, a razem z nim wszelkie poczucie ciągłości i niepokoju.
Znalazła się na rozsłonecznionej polanie; na ołtarzu leżała jej matka.
— Chwała ciału — rzekła Maharet. — W ciele rozpoczyna się wszelka mądrość. Strzeż się istoty bezcielesnej. Strzeż się bogów, strzeż się idei, strzeż się diabła.
Napływająca krew sunęła każdym włóknem ciała, ożywiała członki i na zawsze zakotwiczała duszę w materii; Jesse odzyskiwała nogi i ramiona, żar kłuł ciało wijące się z głodu.
Leżały wpółobjęte, niczym jedno wilgotne i splątane stworzenie o przemieszanych włosach; twarda skóra Maharet stawała się cieplejsza i bardziej miękka, a Jesse wtuliła twarz w jej szyję i wgryzała się w źródło, przeszywana pulsującą ekstazą.
Nagle Maharet odsunęła się i ułożyła głowę Jesse na poduszce. Zakryła jej oczy i drobnymi, ostrymi jak żyletka zębami przecięła skórę; Jesse poczuła, że traci wszystko, co przyjęła, że znów jest wysysana. To wrażenie opróżniania, pożerania, redukowania do zera było jak świst wiatru!
— Pij jeszcze raz, moja kochana.
Powoli otworzyła oczy; ujrzała białe gardło i białe piersi; złapała rękami za szyję i tym razem to ona rozerwała skórę. A kiedy pierwszy strumyczek krwi dosięgnął języka, zawładnęła Maharet, która była jej całkowicie uległa; piersi Maharet starły się z jej piersiami, usta z jej twarzą, gdy Jesse ssała krew coraz mocniej i mocniej. Jesteś moja, jesteś całkowicie i bez reszty moja — huczało jej w głowie. Wszystkie wizerunki, głosy, wizje przepadły.
Spały czy też drzemały wtulone jedna w drugą. Rozkosz utraciła niepokojący blask; oddychanie znowu oznaczało czucie; dotknięcie gładkiej pościeli lub jedwabistej skóry Maharet było jak odrodzenie.
Pachnący wiatr przemknął przez pokój. Z lasu napłynęło wielkie westchnienie. Koniec z Miriam, koniec z duchami królestwa półmroku zatrzymanymi między życiem a śmiercią. Znalazła dom, swój wieczny dom.
Kiedy zamknęła oczy, ujrzała, jak tamta istota w dżungli zatrzymuje się i spogląda ku nim, a ujrzawszy dwie przytulone do siebie kobiety, dwie kobiety o rudych włosach, zawraca i rusza w ich stronę.
Khayman
W Carmel Valley zapanował błogi spokój. Jakże szczęśliwy był mały sabat w tym domu; jakże szczęśliwi byli Lestat, Louis i Gabriela. Lestat pozbył się brudnego ubrania i znów roztaczał blask w swych wampirzych szatach, okryty czarną aksamitną peleryną przerzuconą niedbale przez ramię. Pozostali także byli niezwykle ożywieni. Gabriela z niedbale rozczesanymi jasnymi włosami rozmawiała swobodnie i z pasją, a Louis, wampir o sercu człowieka, milczący, a równocześnie niezwykle podekscytowany obecnością tamtych dwojga, oczarowany ich najprostszymi zachowaniami.
W innych okolicznościach Khayman byłby głęboko poruszony takim szczęściem. Jakże pragnąłby pogładzić ich dłonie, zajrzeć im w oczy, powiedzieć, kim jest i co widział. Po prostu chciałby być z nimi.
Jednak noc nie dobiegła jeszcze końca, a ona była blisko.
Niebo blakło i słaby oddech brzasku całował pola. Świt budził zwierzęta. Nawet drzewa poruszyły się, rozwijając liście z nieskończoną powolnością.
Khayman stał pod jabłonią, patrząc na zmienne barwy cieni i słuchając odgłosów poranka. Ona była w pobliżu, to nie ulegało wątpliwości.
Ukryła się przebiegle, wykorzystując swoją moc. Jego jednak nie mogła zwieść. Obserwował, czekał; słuchał śmiechów i rozmów małego sabatu.