Выбрать главу

Wydarzyły się straszne rzeczy, jak świat długi i szeroki; straszliwe rzeczy. Egzekucje tych, którzy nigdy nie powinni byli się urodzić. Pomioty zła — tak ich nazwała. Masakra podczas koncertu to był już tylko koniec.

A mimo wszystko byłem w jej ramionach wśród lodowatej ciemności, czułem znajomy zapach wiatru i jej krew była znowu moja, zniewalała mnie. Kiedy się odsunęła, poczułem nieznośny ból. Musiałem się otrząsnąć, musiałem się dowiedzieć, czy Mariusz żyje czy też nie, czy Louis i Gabriela zostali oszczędzeni. Musiałem jakoś się odnaleźć.

Ale te głosy, ten rosnący gwar głosów śmiertelnych z bliska i z daleka! Odległość nie miała znaczenia. Miarą była intensywność. Słyszałem milion razy lepiej niż dawniej, kiedy to mogłem zatrzymać się na ulicy i słuchać tak długo i tak uważnie, jak chciałem słuchać, jak lokatorzy jakiegoś ciemnego budynku, każdy w swojej klatce, rozmawiają, modlą się, myślą.

Przemówiła w nagłej ciszy:

— Gabriela i Louis są bezpieczni. Mówiłam ci o tym. Czy sądzisz, że zraniłabym tych, których kochasz? Patrz w moje oczy i słuchaj tylko tego, co ja mówię. Oszczędziłam o wiele więcej istot, niż było konieczne. Uczyniłam to w równej mierze dla ciebie jak i dla siebie, żebym mogła przeglądać się w nieśmiertelnych oczach, słyszeć przemawiające do mnie głosy moich dzieci. Wybrałam tych, których kochasz, tych, z którymi się spotkasz. Nie mogłam cię pozbawić tej pociechy. Teraz jednak jesteś ze mną i musisz zobaczyć i poznać to, co jest ci przeznaczone. Musisz posiąść odwagę równą mojej.

Nie mogłem tego znieść, tych wizji, które mi podsuwała. Czy moment przerażającej śmierci Małej Jenks to był rozpaczliwy sen, ciąg obrazów migocących w gasnącym mózgu? Nie mogłem tego wytrzymać. I Laurent, mój stary towarzysz Laurent gasnący w płomieniach na chodniku; a po drugiej stronie świata Feliks, którego również znałem z Teatru Wampirów, pędzony przez zaułki Neapolu, płonący i wreszcie wpadający do morza. I inni, tak wielu innych na całym świecie; płakałem nad nimi, płakałem nad nimi wszystkimi. Jakże oni cierpieli.

— Co za życie. — Na myśl o Małej Jenks łzy znowu napłynęły mi do oczu.

— Dlatego właśnie pokazałam ci to wszystko — odparła. — To musiało się skończyć. Nie ma już Dzieci Ciemności. Teraz są tylko anioły.

— A pozostali? — spytałem. — Co się stało z Armandem? — I znów odezwały się głosy, ciche murmurando rosnące do ogłuszającego ryku.

— Zbliż się, mój książę — szepnęła. Znów zapadła cisza. Ujęła moją twarz w swoje dłonie. Czarne oczy powiększyły się, biała twarz nagle stała się miękka i prawie łagodna. — Jeśli tak bardzo chcesz, ukażę ci tych, którzy nadal żyją, tych, których imiona staną się legendą razem z twoim i moim.

Legendą? — powtórzyłem w myślach.

Odwróciła nieznacznie głowę; kiedy zamknęła oczy, wydawało się, że nastąpił cud, na pozór bowiem życie z niej uszło. Nieżywe i idealne stworzenie o delikatnych, cudownie wywiniętych rzęsach. Patrzyłem na jej gardło, na blady błękit arterii pod skórą, nagle widoczny, jakby celowo uwydatniony dla moich oczu. Ogarnęła mnie niepowstrzymana żądza. Bogini jest moja! Wziąłem ją szorstko, z siłą, która sprawiłaby ból śmiertelnej kobiecie. Lodowata skóra wydawała się nie do przeniknięcia, ale moje zęby rozdarły ją i trysnęło we mnie gorące źródło.

Głosy wróciły, ale ucichły na mój rozkaz. A potem nie było nic poza cichym szumem krwi i powolnym biciem jej serca tuż przy moim.

Ciemność. Piwnica wyłożona cegłami. Dębowa trumna wypolerowana do znakomitego połysku. Złote zamki. Czarodziejska chwila; zamki otwarły się, jakby obrócone niewidzialnym kluczem. Uniesione wieko odsłoniło satynową wyściółkę. Rozszedł się lekki zapach wschodnich perfum. Na białej satynowej poduszce ujrzałem Armanda, serafina z długimi kasztanowymi lokami, z głową obróconą na bok i oczami bez wyrazu, jakby wiecznie zdumionymi. Wydostał się trumny powolnymi, eleganckimi ruchami; naszymi ruchami, tylko my bowiem wstajemy z trumien. Ujrzałem, jak zamyka wieko i krocząc po wilgotnej podłodze z cegieł, zbliża się do innej trumny. Otworzył ją czcią jak kufer z rzadkim skarbem. W środku leżał młody mężczyzna, bez życia, a jednak pogrążony we śnie, śnił o rudowłosej kobiecie idącej przez dżunglę, kobiecie, której nie mogłem wyraźnie zobaczyć. A potem nastąpiła przedziwna scena; coś, co już kiedyś przemknęło mi przed oczami, ale gdzie to było? Dwie kobiety klęczą przed ołtarzem. Tak, wydawało mi się, że to ołtarz…

Stężała, napięła się. Naparła na mnie jak posąg Dziewicy, gotowa mnie zmiażdżyć. Zachwiałem się; wydawało mi się, że słyszę, jak wymawia moje imię. Krew trysnęła kolejną falą i ciało znów przeniknął dreszcz rozkoszy; nie było ziemi, nie było ciążenia.

Znów ceglana piwnica. Na ciało młodego mężczyzny padł cień. Ktoś wszedł do piwnicy i położył dłoń na ramieniu Armanda. To ktoś znajomy, o imieniu Mael. Chodźcie — powiedział.

Dokąd ich zabiera?

Purpurowy wieczór w sekwojowym lesie. Gabriela idzie przez las, jak to ona, swobodna, wyprostowana, niepowstrzymana, o oczach jak dwa odłamki szkła, nie zdradzających żadnej jej myśli; a obok Louis, jakże wzruszająco cywilizowany na tym pustkowiu, jak żałośnie nie pasujący do otoczenia. Wampirze przebranie z poprzedniego wieczoru poszło w kąt; jednak mimo widocznych śladów niedawnych przejść wciąż wyglądał na dżentelmena. Niedobrana z nich para. Czy Gabriela to rozumie? Czy się nim zaopiekuje? Oboje się boją, boją się o mnie!

Skrawki nieba nad ich głowami przywdziewały barwę białej porcelany; światło spływało szlakiem masywnych pni niemal do korzeni drzew. W cieniu chlupotała struga. Znów ujrzałem Gabrielę, jak wchodzi do wody, mocząc wysokie skórzane buty. Dokąd oni idą? I kim jest ten ktoś, kto im towarzyszy, kogo zobaczyłem, dopiero gdy Gabriela odwróciła się, by na niego spojrzeć? — mój Boże, co za twarz, jakże tchnąca spokojem. Wiekowy, potężny, a jednak pozwolił tej dwójce młodych iść przed sobą. Między drzewami ujrzałem polanę, a na niej dom. Na wysokiej kamiennej werandzie stoi ruda kobieta; czy to ta, którą widziałem w dżungli? Twarz pozbawiona wyrazu, jak twarz tego mężczyzny z lasu, który teraz właśnie na nią patrzy; twarz jak oblicze mojej królowej.

Niech się spotkają — rzekłem w myślach. Z westchnieniem ssałem kolejną falę krwi. — Wtedy wszystko stanie się prostsze. — Kim oni jednak są, ci starożytni, te stwory o obliczach tak wypranych z uczuć?

Obraz zmącił się. Tym razem głosy objęły nas łagodnym wirem; szepty, krzyki. Przez chwilę chciałem słuchać, próbowałem oddzielić od monstrualnego chóru jedną ulotną śmiertelną pieśń. Wyobraźcie to sobie: głosy zewsząd, z gór Indii, z ulic Aleksandrii, z przysiółków bliskich i dalekich.

Otwierała się jednak kolejna wizja.

Mariusz. Wspinał się po zlanej krwią ścianie rozkruszonego lodu, wspomagany przez Pandorę i Santina. Właśnie udało im się dotrzeć do popękanej półki na dolnej kondygnacji. Zaschnięta krew grubym kożuchem zakrywała połowę twarzy Mariusza; był zły, zgorzkniały, jego oblicze utraciło wszelki wyraz, długie jasne włosy zlepiła krew. Szedł, kulejąc, po kręconych schodach, a Pandora i Santino wspinali się za nim. Kiedy Pandora spróbowała mu pomóc, brutalnie odtrącił jej dłoń.

Wiatr. Dotkliwe zimno. Dom Mariusza jakby rozdarty trzęsieniem ziemi, wydany na pastwę żywiołów. Tafle szkła roztrzaskały się na drobne niebezpieczne odłamki; rzadkie okazy pięknych ryb tropikalnych zamarzły na piaszczystym dnie wielkiego rozbitego akwarium. Śnieg pokrył meble i zalegał całymi zaspami przy regałach, posągach, półkach na dokumenty i płyty. W klatkach leżały martwe ptaki. Zielonolistne rośliny obrosły lodowymi soplami. Mariusz wpatrywał się w ryby leżące na wąskiej bryle brudnego lodu na dnie akwarium i w wielkie zeschnięte wodorosty, przysypane błyszczącymi kawałkami szkła.