Выбрать главу

— Chodź — powiedział Santino z dworską uprzejmością — oni czekają.

— Wiem — odparł Mariusz.

— Ach, cóż z nas za trio! — szepnęła nagle Pandora. Była wyczerpana, osłabiona, spragniona snu i snów, niemniej jednak opiekuńczym gestem mocniej objęła Mariusza.

— Dam sobie radę bez pomocy, dziękuję ci. — Nigdy nie bywał tak zjadliwy, i to wobec tej najbardziej kochanej.

— No to idź — powiedziała. Przez sekundę poczuł jej dawne ciepło, dostrzegł nawet znajomy przebłysk poczucia humoru. Pchnęła go lekko, po czym ruszyła sama w kierunku domu.

Żrący kwas. Jego myśli zamieniły się w żrący kwas. W niczym nie zdoła pomóc tym nieśmiertelnym. Mimo to kroczył wraz z Maelem i Santino ku światłu bijącemu z okien. Sekwojowy las był coraz rzadszy i ustępował cieniom; nie drżał nawet liść. Powietrze było tu dobre, ciepłe, pełne świeżych woni i wyzbyte przenikliwego ukłucia Północy.

Armand. Chciało mu się płakać.

Wtem ujrzał kobietę, która wyszła przed próg domu. Długie rude kędziory, na których zatrzymywało się światło padające z holu, nadawały jej wygląd sylfidy.

Nie zatrzymał się, chociaż wiedział, że niewątpliwie powinien się nieco bać. Z pewnością była w wieku Akaszy. Jasne brwi niemal zlewały się z promienną twarzą. A jej oczy… Jej oczy naprawdę nie były jej oczami. Zostały zabrane śmiertelnej ofierze i już ją zawodziły; nie widziała go więc zbyt dobrze. Ach, to była oślepiona bliźniaczka ze snów. Ból raził jej delikatne nerwy biegnące do skradzionych oczu.

Pandora zatrzymała się u stóp schodów.

Mariusz minął ją i wszedł na werandę. Zatrzymał się przed rudowłosą, podziwiając jej wzrost — była tak strzelista jak on sam — i znakomitą symetrię zastygłej twarzy. Miała na sobie powiewną szatę z czarnej wełny z wysokim kołnierzykiem i kontrafałdami na rękawach. Materiał opadał długimi luźnymi klinami od wąskiego czarnego paska z plecionej skóry opinającego suknię tuż poniżej drobnych piersi. Był to naprawdę śliczny strój; podkreślał świetlistość cery i uduchowiony wyraz twarzy, która wydawała się maską jaśniejącą wewnętrznym światłem w obramowaniu rudych włosów.

Budziła jednak podziw czymś więcej niż urodą, którą zapewne niewiele się zmieniła przez sześć tysięcy lat. Wigor tej niewiasty był zdumiewający. Roztaczała aurę nieskończonej mocy i przemożnej groźby. Czy była istotą prawdziwie nieśmiertelną, która nigdy nie śpi, nigdy nie zastyga w milczeniu, nigdy nie ucieka w szaleństwo? Czy z niezmiennie trzeźwym umysłem podąża równym krokiem przez tysiąclecia, odkąd przyszła na świat?

Taka mu się odsłoniła. Ile było w tym prawdy — nie wiadomo.

Widział niezmierną siłę niby rozżarzone światło, a zarazem dostrzegał niesłychaną bezpośredniość i ogromną chłonność bystrego umysłu.

Jednakże jak odczytać jej nastrój? Jak się dowiedzieć, co naprawdę czuje?

Emanowała głęboką, łagodną kobiecością, nie mniej tajemniczą niż wszystko, co się z nią łączyło; była w niej delikatna bezbronność, którą wyczuwał jedynie u kobiet, chociaż czasem także u bardzo młodych mężczyzn. Owa wrażliwość zapowiedziana w snach przepełniała jej oblicze; teraz była niewidzialna, ale nie mniej realna. W innych okolicznościach byłby nią oczarowany; teraz jedynie zarejestrował jej obraz, tak jak i przepięknie przycięte, pomalowane na złoto paznokcie i biżuterię na dłoniach.

— Przez te wszystkie lata wiedziałaś o moim istnieniu — rzekł uprzejmie w klasycznej łacinie. — Wiedziałaś, że strzegę Matki i Ojca. Czemu nie przybyłaś do mnie? Czemu nie powiedziałaś mi, kim jesteś?

Zastanawiała się długo, zanim odpowiedziała, z nagła spoglądając po pozostałych, którzy zbliżyli się do niego.

Santino bał się jej śmiertelnie, chociaż doskonale ją znał. Mael także się bał, chociaż może trochę mniej. W rzeczy samej, wyglądało na to, że ją kocha i jest do niej przywiązany, a zarazem w jakiś sposób podporządkowany. Pandora okazywała jedynie niechęć. Nawet przysunęła się do niego, jakby chcąc zaznaczyć, że trzyma jego stronę bez względu na to, co postanowi.

— Tak, wiedziałam o tobie — przemówiła nagle kobieta. Używała współczesnej angielszczyzny. Był to niewątpliwie głos bliźniaczki ze snu, ślepej bliźniaczki, która wykrzyczała imię niemej siostry, Maharet, kiedy gniewny tłum zamykał je w kamiennych trumnach.

Nasze głosy tak naprawdę nigdy się nie zmieniają — pomyślał Mariusz. Jej głos był młody, śliczny. Kiedy znów przemówiła, była w nim łagodna powściągliwość.

— Mogłabym zniszczyć twoje sanktuarium, gdybym się zjawiła — rzekła. — Mogłabym pogrzebać króla i królową pod morskim dnem. Mogłabym nawet ich unicestwić, a czyniąc to, unicestwić nas wszystkich. Nie chciałam tego, więc nie uczyniłam nic. Czegoś się po mnie spodziewał? Nie mogłam zdjąć ciężaru z twoich barków. Nie mogłam ci pomóc, wiec nie przybyłam.

To była lepsza odpowiedź, niż mógł się spodziewać. Nie sposób było nie lubić tej istoty. Jednak był to dopiero początek, a jej odpowiedź nie zawierała całej prawdy.

— Nie? — zapytała. Przez moment na jej obliczu ukazała się siatka subtelnych linii, znamię dawnego człowieczeństwa. — A co to jest cała prawda? To, że nie zawdzięczałam ci niczego, a już w żadnym wypadku wiedzy o mojej egzystencji, i że impertynencko zasugerowałeś, iż powinnam ci się ujawnić? Widziałam tysiące takich jak ty. Wiem, od kiedy datuje się twoje istnienie. Wiem, kiedy przepadniesz. Kim jesteś dla mnie? Spotkaliśmy się, bo musieliśmy. Jesteśmy w niebezpieczeństwie. Wszystkie żywe istoty są w niebezpieczeństwie! Może kiedy się to wszystko skończy, będziemy się nawzajem kochać i szanować, a może nie. Może wszyscy będziemy martwi.

— Niewykluczone — rzekł ze spokojem. Nie potrafił powstrzymać się od uśmiechu. Podobało mu się jej obejście i szorstkość jej słów.

Wiedział z doświadczenia, że epoka, w której na świat przychodzą śmiertelni, odciska na nich niezatarte piętno. Dostrzegał je również u tej starożytnej istoty, której słowa zachowały prostotę dzikuski, chociaż tembr głosu miała delikatny.

— Nie jestem sobą — dodał z wahaniem. — Nie wyszedłem z tego obronną ręką, chociaż powinienem był. Moje ciało jest uzdrowione… to cud powszedni — dorzucił szyderczo. — Ale nie pojmuję mojego obecnego spojrzenia na rzeczywistość. Goryczy, woalu… — Urwał.

— Woalu ciemności — zakończyła za niego.

— Właśnie. Życie nigdy nie wydawało mi się tak pozbawione sensu — dodał. — Nie myślę teraz o nas. Chodzi mi… posłużę się twoimi słowami… o wszystkie żywe istoty. To żart, prawda? Świadomość jest rodzajem żartu.

— Nie — powiedziała. — To nie tak.

— Nie zgadzam się z tobą. Zamierzasz traktować mnie protekcjonalnie? W takim razie opowiedz mi, ile tysięcy lat przeżyłaś przed moim urodzeniem? Ile z tego, co ty wiesz, jest mi nie znane? — Znów pomyślał o swoim uwięzieniu, o katuszach przeżytych pod lodem, o bólu przeszywającym członki. Pomyślał o nieśmiertelnych głosach, które mu odpowiadały; o ratownikach, którzy parli ku niemu, by jeden po drugim ginąć w ogniu Akaszy. Nie widział, jak umierali, ale słyszał to! A co przynosił mu sen? Majaki o bliźniaczkach.