Nagle ujęła jego prawą rękę w swoje dłonie. Miał wrażenie, że uchwyciły go tryby jakiejś maszyny. Wielu młodzików doświadczało tego w kontakcie z nim samym i oto przyszła chwila, w której przypadła mu rola słabszego.
— Mariuszu, jesteś nam teraz niezbędny — rzekła ciepło, jej oczy zamigotały przez chwilę w żółtym świetle padającym z drzwi i z okien.
— Na miłość boską, do czego?
— Nie żartuj. Wejdź. Musimy porozmawiać.
— O czym? — opierał się. — O tym, dlaczego Matka pozwoliła nam żyć? Znam odpowiedź na to pytanie i budzi ona tylko mój śmiech. Ciebie nie może zabić, to oczywiste, a nas… nas oszczędziła, dlatego że Lestat tego chce. Zdajesz sobie z tego sprawę, nieprawdaż? Przez dwa tysiące lat opiekowałem się nią, ochraniałem ją, oddawałem jej cześć i teraz mnie oszczędziła, bo kocha dwustuletnie pisklę imieniem Lestat.
— Nie bądź tego taki pewny! — rzekł nagle Santino.
— Tak — potwierdziła kobieta. — To nie jest jedyny powód. Musimy rozważyć wiele innych spraw…
— Wiem, że masz rację — powiedział. — Ale brak mi hartu ducha. Widzisz, moje złudzenia przepadły; nawet nie wiedziałem, że były złudzeniami. Myślałem, że zdobyłem taką mądrość! Z niej czerpałem główny powód do dumy. Przestawałem z wiecznymi bytami. A kiedy ujrzałem ją stojącą przy tronie, wiedziałem, że ziściły się moje największe nadzieje i marzenia! Ona żyła w tym ciele. Żyła, podczas gdy ja odgrywałem rolę akolity, niewolnika, wiecznego strażnika jej grobu!
Dlaczego starał się jej to wyjaśnić? Przypomniał sobie szyderczy uśmiech Akaszy, drwiące słowa, spadający lód. Potem była tylko zimna czerń i bliźniaczki. Ach tak, bliźniaczki. One były najistotniejsze w tym wszystkim, przede wszystkim one; nagle zrozumiał, że tamte sny rzuciły na niego urok. Powinien był wcześniej o to zapytać. Popatrzył na nią i wydało mu się, że sny nagle ją otoczyły, przeniosły z teraźniejszości w tamte surowe czasy. Zobaczył blask słońca; zobaczył trupa matki; zobaczył bliźniaczki pochylone nad trupem. Tak wiele niewiadomych…
— Jaki związek mają te sny z obecną katastrofą? — zapytał podniesionym głosem. Był wobec nich zupełnie bezbronny.
Kobieta długo mierzyła go wzrokiem, zanim odpowiedziała.
— Powiem ci tyle, ile wiem, ale musisz się uspokoić. Zachowujesz się tak, jakbyś odzyskał młodość. Cóż to musi być za przekleństwo.
— Ja nigdy nie byłem młody — roześmiał się. — Co chcesz przez to powiedzieć?
— Szalejesz i rozpaczasz. A ja nie mogę cię pocieszyć.
— A gdybyś mogła, pocieszyłabyś mnie?
— Tak.
Roześmiał się cicho, a kobieta z niesłychaną łagodnością otworzyła przed nim ramiona. Ten gest wstrząsnął nim, nie dlatego, że był tak niezwykły, ale dlatego, że często widział w snach, jak w ten właśnie sposób obejmowała siostrę.
— Mam na imię Maharet — powiedziała. — Nazywaj mnie tak i pozbądź się nieufności. Wejdźmy do mojego domu.
Pochyliła się i lekko ujęła w dłonie jego twarz, całując go w policzek. Rude włosy musnęły jego skórę, przyprawiając go o zawrót głowy. Perfumy unoszące się z jej szat odurzały go; ich lekki, orientalny aromat budził pamięć kadzidła, nieodłącznie związanego ze świątynią.
— Maharet — rzekł gniewnie. — Jeśli jestem wam niezbędny, dlaczego nie przybyłaś po mnie, kiedy leżałem w tej lodowej czeluści? Czy ona mogła powstrzymać ciebie?
— Mariuszu, przybyłam — powiedziała. — Teraz jesteś z nami. — Czy myślisz, że próżnowałam podczas tych nocy, kiedy nasza rasa była eksterminowana? Jak świat długi i szeroki, mordowała tych, których znałam lub kochałam. Nie mogłam być wszędzie. Krzyki docierały do moich uszu z każdego zakątka ziemi. Miałam też własne poszukiwania, własną zgryzotę… — Nagle przerwała.
Na jej policzkach pojawił się lekki rumieniec; ciepło napływającej krwi przywróciło twarzy wyrazistość. Cierpiała ból, zarówno fizyczny, jak i psychiczny, a jej oczy zaszły błoną krwawych łez. Cóż za dziwna istota, łącząca wrażliwość oczu z niezniszczalnością ciała. Emanowała cierpieniem, którego nie mógł znieść, było ono bowiem spowodowane tamtymi snami na jawie. Wtem nagle i niespodziewanie zdał sobie sprawę…
— To nie ty posyłasz nam sny! — szepnął. — Nie ty jesteś źródłem.
Nie odpowiedziała.
— Bogowie, gdzie jest twoja siostra! Co to wszystko znaczy?
Zgięła się lekko, jakby dźgnął ją w serce. Próbowała zasłonić przed nim swój umysł, ale ów nieznośny ból był nie do ukrycia. W milczeniu wpatrywała się w Mariusza, ogarniając wzrokiem całą jego twarz i postać, wyraźnie dając mu do zrozumienia, że dokonał niewybaczalnego włamania.
Czuł strach, podobnie jak Mael i Santino, którzy nie śmieli się odezwać. Pandora jeszcze bardziej zbliżyła się do niego i lekko ściskając dłoń, przekazała ostrzegawczy sygnał.
Dlaczego był tak brutalny, tak niecierpliwy? „Własne poszukiwania, własna zgryzota…” Niech to wszystko piekło pochłonie!
Zamknęła oczy i delikatnie przycisnęła powieki dłońmi, jakby chciała odpędzić ból.
— Maharet — rzekł cicho Mariusz. — Trwa wojna, a my stoimy na polu walki, ciskając wyzwiska. Mój jad był najbardziej gryzący. Chcę tylko zrozumieć.
Patrzyła na niego, wciąż z pochyloną głową, osłaniając twarz dłonią. Jej spojrzenie było ostre, niemal zjadliwe. Mimo to wpatrywał się jak zauroczony w delikatne krzywizny jej palców, pomalowane paznokcie, pierścionki z rubinami i szmaragdami, które błysnęły znienacka, jakby muśnięte elektrycznym światłem.
Przemknęła mu przez głowę okropna myśclass="underline" że jeśli nie przestanie robić z siebie takiego cholernego idioty, może nigdy nie ujrzeć Armanda. Ona go stąd przepędzi albo zrobi coś gorszego… A tak bardzo pragnął — zanim się to skończy — ujrzeć Armanda.
— Wejdź, Mariuszu — powiedziała nagle uprzejmie, wybaczająco. — Chodź ze mną i połącz się ze swoim dawnym dzieckiem, a następnie spotkamy się z tymi, którzy mają te same pytania. Wtedy zaczniemy.
— Tak, moje dawne dziecko… — zamruczał. Znów poczuł tęsknotę za Armandem, która przypominała muzykę, skrzypcowe frazy Bartoka odgrywane w odległym i bezpiecznym miejscu, gdzie było nieskończenie dużo czasu do słuchania. Nienawidził Maharet, nienawidził ich wszystkich. Nienawidził samego siebie. Druga bliźniaczka, gdzie jest druga bliźniaczka? W jego myślach przebłyskiwały obrazy rozgrzanej dżungli, porwane liany i młode drzewka pękające pod stopami. Starał się myśleć logicznie, ale na próżno. Zatruła go nienawiść.
Wiele razy był świadkiem, jak to czarne zaprzeczenie istnienia dochodziło do głosu u śmiertelnych. Słyszał, jak najmądrzejsi z nich mówili: „Nie warto żyć” i nigdy nie wiedział, o czym bredzą. Zrozumiał to dopiero teraz.
Jak przez mgłę widział, że zwróciła się ku jego towarzyszom. Witała Santina i Pandorę w swoim domu.
Niczym w transie patrzył, jak obraca się i wskazuje mu drogę. Miała długie włosy, opadające wielką masą miękkich rudych splotów. Poczuł wielką ochotę, by ich dotknąć, sprawdzić, czy są naprawdę tak miękkie. To niezwykłe, że w takiej chwili mogło go zająć coś tak ślicznego i sprawić, że poczuł się tak błogo, jakby nic się nie stało, jakby na świecie było dobrze. Znów ujrzał nietkniętą świątynię; świątynię w środku jego świata. Ach, ten idiotyczny ludzki mózg — pomyślał — jakże on chwyta się byle czego. Pomyśleć, że Armand jest tak blisko, czeka…