Выбрать главу

Poprowadziła ich przez amfiladę obszernych, oszczędnie meblowanych pokoi. Mimo całej jego otwartości w domu panowała atmosfera cytadeli; u powały umocowano potężne belki, kominki płonące wysokim ogniem były otwartymi kamiennymi paleniskami.

Jakże był podobny do starych europejskich świątyń w tamtych mrocznych wiekach, kiedy rzymskie drogi popadły w ruinę, język łaciński — w zapomnienie, a stare wojownicze plemiona znów podniosły głowy. Ostatecznie triumfatorami zostali Celtowie. To oni podbili Europę, a feudalne zamki były nie większe niż obozowiska. Nawet w nowoczesnych państwach przetrwały raczej celtyckie zabobony niż rzymska logika.

Urządzenie tego domu wskazywało jednak na czasy jeszcze wcześniejsze. Ludzie zamieszkiwali takie posiadłości przed wynalezieniem pisma; żyli wówczas w takich właśnie domach z gliny i drewna, wśród rzeczy ręcznie tkanych lub kutych.

Dom przypadł mu do gustu. Ach, znów ten idiotyczny mózg — pomyślał. — Żeby w takiej chwili zajmować się estetyką. — Jednak domy budowane przez nieśmiertelnych zawsze go intrygowały; a ten był jakby stworzony do tego, by go powoli zwiedzać, poznawać dzień po dniu.

Minęli stalowe drzwi prowadzące na górę. Woń surowej ziemi zamknęła go w swojej kapsule. Szli korytarzami o ścianach wyłożonych blachą. Słyszał generatory, komputery, cały słodki elektryczny szum, który sprawiał, że kiedyś czuł się tak bezpiecznie we własnym domu.

Wspinali się żelaznymi schodami. Wiły się i zakręcały wiele razy, a Maharet prowadziła ich coraz wyżej. Szorstkie nagie ściany odsłoniły trzewia góry, głębokie żyły kolorowej gliny i skały. Rosły tam małe paprocie; ale skąd biło światło? Wysoko w górze był świetlik, małe przebicie do nieba. Z ulgą zerknął na ten nikły przebłysk.

Wreszcie dotarli do szerokiego podestu i weszli do małego ciemnego pokoju, a stamtąd przez otwarte drzwi do dużo większego pomieszczenia, gdzie czekali inni; Mariusz na chwilę odwrócił wzrok, oślepiony jasnym błyskiem odległego kominka.

Coś czekało na niego w tym pokoiku; tę obecność mógł wykryć tylko w najprostszy sposób. Czuł ją za swoimi plecami. A gdy Maharet weszła do wielkiej sali, zabierając ze sobą Pandorę, Santina i Maela, wszystko zrozumiał. Nabrawszy sił, wziął głęboki oddech i zamknął oczy.

Jakże trywialna wydawała się cała jego gorycz; pomyślał o tej istocie, której egzystencja przez całe wieki była nieprzerwanym cierpieniem; której młodość ze wszystkimi jej pragnieniami stała się prawdziwie wieczna; istocie, której nie zdołał uratować ani udoskonalić. Przez lata ileż razy marzył o ponownym spotkaniu; zawsze brakowało mu odwagi, a teraz mieli się wreszcie spotkać na tym polu bitewnym, w chwili zniszczenia i wstrząsu.

— Miłości moja — szepnął. Nagle poczuł się oczyszczony, jak wcześniej, kiedy wzlatywał ponad śnieżne pustkowia, w królestwo obojętnych chmur. Nigdy nie wypowiedział tych słów bardziej od serca. — Mój piękny Amadeo.

Kiedy wyciągnął dłoń, poczuł dotknięcie dłoni Armanda.

To nadprzyrodzone ciało nadal było miękkie, jakby ludzkie, a zarazem chłodne i tak delikatne. Nie potrafił powstrzymać łez. Płakał. Gdy otworzył oczy, ujrzał przed sobą chłopięcą postać. Och, jakże cudowny był wyraz jego twarzy. Ileż miał w sobie otwarcia, ileż przyzwolenia. Mariusz otworzył ramiona.

Wieki temu, w weneckim palazzo , starał się uchwycić w niezniszczalnym pigmencie jakość tej miłości. Do czego sprowadziła się nauka wyniesiona z tamtych chwil? Że na całym świecie żadne dwie dusze nie kryją tej samej tajemnicy, tego samego daru oddania się czy wyrzeczenia. W zwykłym zranionym dziecku odnalazł takie połączenie smutku i wdzięcznej prostoty, które na zawsze złamało mu serce. Ta istota go rozumiała! Ta istota kochała go jak nikt nigdy.

Przez łzy dostrzegł, że nie czeka go ani wyrzut, ani nagana za wielki nieudany eksperyment. Ujrzał twarz, którą malował, teraz lekko pociemniałą i wzbogaconą o coś, co naiwnie zwał mądrością; ujrzał tę samą miłość, na którą liczył bez zastrzeżeń podczas nocy zatraty.

Gdyby tylko mogli poszukać spokoju — jakiegoś ciepłego zacisznego miejsca pośród strzelistych sekwoi — i gdyby mogli rozmawiać tam przez długie noce, przez nikogo nie ponaglani. Jednak inni czekali; tym bardziej cenne były te chwile i tym bardziej smutne.

Uściskał mocno Armanda. Ucałował jego usta i długie luźne włosy włóczęgi. Z pożądaniem pogładził ramiona. Spojrzał na wąską białą dłoń, którą trzymał w swojej własnej. Każdy szczegół usiłował zachować na wieczność na płótnie; każdy szczegół z pewnością pamiętał w chwili śmierci.

— Oni czekają, prawda? — spytał. — Mamy zaledwie kilka chwil.

Armand nie zdradził swych myśli, skinął tylko głową.

— To wystarczy — rzekł cichym, ledwo słyszalnym głosem. — Zawsze wiedziałem, że kiedyś się spotkamy.

Och, te wspomnienia, które budził ów głos. Palazzo z kasetonowymi stropami, łoża udrapowane czerwonym aksamitem. Chłopięca postać wbiegająca po marmurowej klatce schodowej, twarz zarumieniona od zimowego wiatru bijącego od Adriatyku, piwne oczy płonące ogniem.

— Nawet w chwilach największego niebezpieczeństwa — mówił dalej ten głos — wiedziałem, że się spotkamy, zanim będę mógł swobodnie zadecydować o swojej śmierci.

— Swobodnie zadecydować o swojej śmierci? — powtórzył Mariusz. — To możemy zrobić zawsze, prawda? Musimy mieć tylko dość odwagi, jeśli to rzecz właściwa.

Armand myślał chwilę. Łagodny dystans widoczny na jego twarzy znów wzbudził smutek Mariusza.

— Tak, to prawda — powiedział Armand.

— Kocham cię — szepnął nagle Mariusz z żarliwością śmiertelnego człowieka. — Zawsze cię kochałem. Żałuję, że w tej chwili nie wierzę w coś innego niż miłość, ale nie potrafię.

Przerwał im jakiś szmer. To Maharet podeszła do drzwi.

Mariusz objął Armanda ramieniem. Nastąpiła między nimi chwila milczenia i ostatecznego zrozumienia. A potem udali się za Maharet do potężnej sali w szczycie góry.

Była cała ze szkła, z wyjątkiem jednej ściany i żelaznego okapu zwisającego z powały nad płonącym ogniskiem. Mariusz nie widział żadnego źródła światła poza żarem ognia, a wysoko nad głową dostrzegł ostre czubki monstrualnych sekwoi i bezbarwne niebo Pacyfiku, a na nim rzadkie chmury i tchórzliwe gwiazdki.

Było to cudownie piękne, chociaż nie przypominało nieba nad Zatoką Neapolitańską lub widzianego z komina Annapurny czy też z pokładu jachtu płynącego po czerniejącym morzu. Sam jego bezmiar był piękny i pomyśleć tylko, że zaledwie przed chwilą on, Mariusz, był tam, wysoko, unosił się w mroku, widziany jedynie przez towarzyszy podróży i same gwiazdy. Znów poczuł radość, kiedy popatrzył na rude włosy Maharet. Nie smutek jak wtedy, kiedy myślał o Armandzie przy swoim boku, lecz przenikającą wszystko, bezinteresowną radość, bodziec do dalszego życia.

Nagle zrozumiał, że nie może dłużej pławić się w goryczy i żalu; że brak mu do tego wytrwałości i jeśli ma odzyskać szacunek do samego siebie, to powinien szybko wziąć się w garść.

Przywitał go śmieszek, przyjazny, nie natarczywy, chociaż może nieco pijacki, śmiech pisklęcia, któremu brak rozsądku. Uśmiechnął się na znak, że nie czuje się urażony, i zerknął na rozbawionego Daniela, anonimowego „chłopaka” z „Wywiadu z wampirem”. Szybko zdał sobie sprawę, że jest to jedyne dziecię, jakie stworzył Armand. Dobrze sobie poczynało na początku Diabelskiej Drogi to tryskające energią i budzące sympatię stworzenie, wzmocnione wszystkim, co Armand miał do zaoferowania.