Выбрать главу

Ci Których Należy Mieć w Opiece patrzyli z niezmąconą obojętnością, a może ze zdumieniem — wielkim, niezmąconym zdumieniem, iż cząsteczki kurzu w powietrzu mogą być źródłem nie kończącej się fascynacji.

Kto to wie? Oni przeżyli cztery tysiące lat, zanim się urodził. Może ich telepatyczny słuch był tak ostry, że głosy świata huczały im w głowach; może oślepiły ich miliardy ruchomych obrazów. Przecież te rzeczy doprowadzały go prawie do szaleństwa, zanim nauczył się je kontrolować.

Przyszło mu nawet do głowy, żeby wykorzystać narzędzia nowoczesnej medycyny i założyć im na głowy elektrody, które sprawdzą funkcjonowanie mózgów! Jednak pomysł użycia takich topornych i wstrętnych instrumentów był zanadto niesmaczny. Przecież to jego król i jego królowa, Rodzic i Macierz całego gatunku. Od dwóch tysięcy lat panowali pod jego dachem i nikt nie śmiał rzucić im wyzwania.

Musiał przyznać się do jednego błędu. Od dawna przemawiał do nich kwaśnym tonem. Kiedy wchodził do sanktuarium, nie zachowywał się już jak arcykapłan. Nie. W jego tonie było coś dwuznacznego i sarkastycznego, nad co powinien się wznieść. Może odzywał się w nim ten, jak go teraz nazywano, „uszczypliwy ton”. Jakże jednak funkcjonować w świecie lotów na Księżyc bez nieznośnej samoświadomości czającej się w każdej trywialnej sylabie? A on nigdy nie był obojętny na współczesny styl.

Bez względu na wszystko musi teraz iść do świątyni i oczyścić swoje myśli jak należy. Nie wniesie ze sobą urazy ani rozpaczy. Później, gdy już sam obejrzy taśmy, pokaże je królowi i królowej, pozostając obok, by ich obserwować. Na razie brakowało mu do tego wytrwałości.

Wszedł do stalowej windy i nacisnął guzik. Potężny jęk elektroniki i nagła utrata grawitacji dostarczały mu lekkiej zmysłowej przyjemności. Świat tej ery był pełen dźwięków, których nigdy wcześniej nie słyszał. To było wielce odświeżające. A dodatkowo towarzyszyła mu cudowna świadomość opadania przez setki metrów zwartego lodu do oświetlonego elektrycznością sanktuarium.

Otworzył drzwi i wszedł do korytarza. W świątyni znów słychać było Lestata śpiewającego szybką, radośniejszą piosenkę; jego głos pokonywał huk bębnów i przetworzone, zawodzące jęki instrumentów elektronicznych.

Coś jednak było nie w porządku. Wystarczyło się rozejrzeć. Dźwięk brzmiał zbyt głośno, zbyt czysto. Przedpokoje świątyni stały otworem!

Natychmiast podszedł do wejścia. Elektryczny zamek otwarty, a drzwi szeroko uchylone! Jak mogło do tego dojść? Tylko on znał szyfr, który należało wystukać na miniklawiaturze. Druga para drzwi również była szeroko otwarta, podobnie trzecia. Prawdę powiedziawszy, mógłby zajrzeć do samego sanktuarium, gdyby nie biała marmurowa ściana małej alkowy. Czerwone i niebieskie błyski telewizyjnego ekranu w głębi przypominały światło staromodnego gazowego kominka.

Głos Lestata odbijał się potężnym echem od marmurowych ścian i beczkowanych sklepień.

Zabiją nas, moi bracia i siostry, Wojna wybuchła. Zrozumcie, co widzicie, Kiedy widzicie mnie.

Wziął długi, swobodny oddech. Poza muzyką, która gasła, zastępowana przez bezosobową paplaninę śmiertelników, nie było nic słychać. Żadnego obcego. Żadnego, wiedziałby o nim. Nikogo w jego leżu. Instynkt mówił mu to bez żadnych wątpliwości.

W piersiach zakłuło go. Poczuł nawet ciepło na twarzy. To doprawdy niezwykłe.

Minął marmurowe przedpokoje i przystanął przed drzwiami alkowy. Czyżby się modlił? Czyżby śnił? Wiedział, co zaraz zobaczy: Tych Których Należy Mieć w Opiece, takich samych jak zawsze. A potem będzie rozczarowanie, okaże się, że to tylko zwarcie w obwodzie elektrycznym, wybity bezpiecznik.

Nie czuł strachu, lecz palące wyczekiwanie młodego mistyka na krawędzi wizji, który zaraz ujrzy żywego Pana lub też krwawe stygmaty na własnych nadgarstkach.

Spokojnie wszedł do sanktuarium.

Przez chwilę zmiana nie przenikała do jego świadomości. Ujrzał to, czego oczekiwał — długie pomieszczenie wypełnione drzewami i kwiatami, kamienną ławę zastępującą tron, a za nią wielki telewizyjny ekran: oczy i usta pulsujące banalnym śmiechem. Wtem uzmysłowił sobie, że na tronie siedzi tylko jedna postać, i co więcej, że jest ona niemal przezroczysta! Widział poprzez nią żywe barwy odległego ekranu!

Nie, to przecież niemożliwe! Mariuszu, spójrz uważnie — rozkazał sam sobie. — Nawet twoje zmysły nie są niezawodne. — Niczym poruszony śmiertelnik złapał się za głowę, jakby chciał wziąć się w karby.

Wpatrywał się w plecy Enkila, który, chociaż wciąż czarnowłosy, stawał się rzeźbą z mlecznego szkła, przez którą przenikały, zmieniając się, kolory i światła. Nagły wybuch blasku sprawił, że postać rozjarzyła się, stała źródłem promieniowania. Pokręcił głową z niedowierzaniem, po czym wstrząsnął się cały.

— W porządku, Mariuszu — szepnął. — Rób swoje krok po kroku.

Kołowrót mętnych podejrzeń zawirował mu w głowie. Ktoś przyszedł, ktoś starszy i potężniejszy od niego, ktoś, kto odkrył Tych Których Należy Mieć w Opiece i zrobił coś niewyobrażalnego! Wszystko to sprawka Lestata! Lestata, który wydał światu jego sekret.

Kolana ugięły się pod nim. Coś podobnego! Nie zaznawał podobnych ludzkich słabości od tak dawna, że całkiem o nich zapomniał. Powoli wyjął z kieszeni lnianą chusteczkę do nosa. Otarł nią krwawy pot, który wystąpił mu na czoło. Potem ruszył w stronę tronu i okrążył go, by dotrzeć wprost przed oblicze Ojca.

Enkil był taki sam jak od dwóch tysięcy lat: czarne włosy w długich cienkich warkoczykach sięgające do ramion, szeroki złoty naszyjnik na gładkiej bezwłosej piersi, plisowany fartuszek bez zarzutu, pierścienie na nieruchomych palcach.

Jego ciało było szklane! Kompletnie puste! Nawet wielkie lśniące gałki oczne były przezroczyste; tylko tęczówki wyznaczały niewyraźne kręgi. Nie, zaczekaj. Przyjrzyj się wszystkiemu. Tam widać kości z dokładnie tej samej substancji co ciało, proszę, oto są, a także delikatne serpentyny żył i arterii, i w środku coś przypominającego płuca, ale to wszystko jest teraz przezroczyste, wszystko o tej samej fakturze. Co też mu uczyniono!

To coś wciąż się zmieniało. Na oczach Mariusza traciło mleczny walor. Schło, stawało się coraz bardziej przezroczyste. Dotknął ostrożnie. To bynajmniej nie szkło. Łupina.

Jego dłoń zachwiała tym czymś. Ciało zakołysało się i upadło na marmurową płytę, znieruchomiałe oczy były nadal otwarte, zesztywniałe członki zachowały poprzednią pozycję. Rozległ się szelest, z jakim owad składa skrzydła.

Poruszyły się tylko włosy. Miękkie i czarne, ale również zmienione. Rozpadały się na fragmenty, na drobne lśniące pręciki. Chłodny powiew klimatyzacji rozpraszał je jak słomę. A gdy zsunęły się z gardła, ujrzał tam dwie czarne punktowe rany. Rany, które się nie zaleczyły, pobrano bowiem z nich całą uzdrowicielską krew.

— Kto to uczynił? — szepnął głośno, zaciskając w pięść dłoń, jakby to powstrzymywało go od krzyku. Kto zabrał tamto życie do ostatniej kropli?

To coś nie żyło. Nie było co do tego najmniejszej wątpliwości. Cóż takiego jednak ujawnił ten koszmarny spektakl? Nasz król, nasz Ojciec został unicestwiony, podczas gdy ja wciąż żyję, oddycham. A to może tylko oznaczać, że to ona ma pierworodną moc. Ona była pierwsza i moc zawsze w niej żyła. I ktoś ją zabrał!

Przeszukać piwnice. Przeszukać dom. Ale były to tylko rozgorączkowane, bezsensowne myśli. Nikt się tu nie dostał i sam dobrze o tym wiedział. Tylko jedna istota mogła dokonać tego czynu! Tylko jedna istota wiedziała, że coś takiego jednak jest w końcu możliwe.