Выбрать главу

Szybko przyjrzał się innym zgromadzonym wokół okrągłego stołu.

Po prawej, w pewnej odległości siedziała Gabriela, blondynka z warkoczami opadającymi na plecy, o oczach pełnych nie ukrywanego niepokoju; obok niej Louis, otwarty i pasywny jak zawsze, wpatrujący się w Mariusza bez słowa, jakby poddawał go naukowej obserwacji lub składał mu hołd, czy też jakby czynił jedno i drugie równocześnie; potem jego ukochana Pandora o falujących kasztanowych włosach luźno opadających na ramiona i nadal sperlonych drobnymi kroplami stajałego szronu. Wreszcie Santino; siedział obok niej, jak zawsze opanowany; wszelki kurz i brud znikł z doskonale skrojonego aksamitnego stroju.

Po jego lewej ręce siedział Khayman, inny starożytny osobnik, który przedstawiał się w milczeniu i bez wezwania, iście przerażająca istota o twarzy gładszej nawet niż oblicze Maharet. Mariusz przyłapał się na tym, że nie może oderwać od niego oczu. Twarze Matki i Ojca nigdy go tak nie zaskoczyły, chociaż oni również mieli czarne oczy i krucze włosy. To chyba ten uśmiech był tak niezwykły, otwartość i przystępność wciąż malujące się na twarzy mimo upływu lat. Wyglądał jak mistyk lub święty, chociaż był zajadłym mordercą. Ostatnie uczty z ludzkiej krwi nieco zmiękczyły jego skórę, dodając policzkom lekkiego rumieńca.

Mael o rozwichrzonych włosach i nieporządny jak zawsze, zajął miejsce po lewej Khaymana. A obok inny starożytny, Eryk, mający ponad trzy tysiące lat wedle rozeznania Mariusza, wychudły i o myląco delikatnym wyglądzie, liczący sobie może trzydziestkę w chwili śmierci. Jego łagodne piwne oczy z namysłem oceniały Mariusza. Miał na sobie ręcznie szyte ubranie, wyborną replikę masowej konfekcji noszonej obecnie przez ludzi interesu.

Kim jednak jest tamta istota? Ta siedząca po prawej Maharet, naprzeciwko Mariusza, w głębi? Tak, ona naprawdę wywołała w nim szok. Kiedy popatrzył na zielone oczy i włosy barwy jasnej miedzi, w pierwszym odruchu wziął ją za drugą bliźniaczkę.

Bez wątpienia żyła jeszcze wczoraj. Nie mógł znaleźć wytłumaczenia dla jej siły, jej kruchej bieli, przeszywającego spojrzenia, a także emanującej z niej przemożnej telepatycznej mocy, kaskady mrocznych i wyraziście zarysowanych obrazów, nad którą chyba nie panowała. Z niesłychaną dokładnością widziała obraz jego ukochanego Amadeo, czarnoskrzydłe anioły otaczające pogrążonego w modlitwie chłopca. Mariusza przeszedł dreszcz.

— Mój obraz w krypcie Talamaski? — szepnął i roześmiał się ordynarnie, jadowicie. — A więc tam jest!

Przestraszył ją; nie zamierzała ujawniać swoich myśli. Lękając się o Talamaskę i beznadziejnie zmieszana, pogrążyła się w sobie. Jej ciało jakby zmalało, a jednocześnie podwoiło swoją moc. Potwór. Potwór o zielonych oczach i delikatnych kościach. Urodzona wczoraj, tak, dokładnie; miała w sobie żywą tkankę. Nagle dowiedział się o niej wszystkiego. Ta istota imieniem Jesse została stworzona przez Maharet, była jej autentycznym potomkiem, a teraz pisklęciem swojej prawiecznej matki. Siła tego zjawiska wprawiła go w zaskoczenie i z lekka przestraszyła. Krew płynąca żyłami tej młódki miała niewyobrażalny potencjał. Była absolutnie wyzbyta pragnienia, a jednocześnie tak naprawdę nie była martwa.

Musiał zakończyć tę bezlitosną i wścibską ocenę. Przecież czekano na niego. Jednak podświadomie zadawał sobie pytanie, gdzie są teraz jego śmiertelni potomkowie, nasienie jego kuzynów i kuzynek, których tak kochał, kiedy był żywym stworzeniem? To prawda, że przez setki lat śledził ich losy; jednak nie potrafił już ich rozpoznać, nie rozpoznawał już samego Rzymu. Pozwolił, żeby zapadli się w mrok, tak jak sam Rzym. Lecz z pewnością wśród istot przemierzających ziemię były i takie, które miały w żyłach krew jego rodziny.

Nadal wpatrywał się w rudowłosą młódkę. Jakże przypominała swą wielką matkę; wysoka, a jednak o cienkich kościach, piękna, a jednak bezwzględna. Jest w tym jakiś wielki sekret, coś związanego z krwią przodków, z rodziną… — pomyślał. Miała na sobie ciemne ubranie w starożytnym stylu. Dłonie utrzymane bez zarzutu, ani śladu perfum czy makijażu.

Wszyscy byli na swój sposób wspaniali. Wysoki, mocno zbudowany Santino, o błyszczących czarnych oczach i zmysłowych ustach, elegancki w księżych czerniach. Nawet niechlujny Mael tchnął bestialską i przytłaczającą aurą, kiedy płonącymi oczami wpatrywał się w prawieczną kobietę zarazem z miłością i nienawiścią. Anielskie oblicze Armanda umykało wszelkim opisom, a chłopięcy Daniel, zjawiskowa postać, urzekał ciemnymi włosami i błyszczącymi fiołkowymi oczami.

Czy nikt, kto zyskał nieśmiertelność, nie mógł być brzydki? Czy też to czarna magia sprawiała, że wszystko, co złożono w ofierze, stawało się piękne? Gabriela jednak za życia z pewnością była uroczym stworzeniem, dysponując całą odwagą syna i wyzbyta jego impulsywności, a Louis, no cóż, Louis został oczywiście wybrany dla swego cudownego oblicza i głębi zielonych oczu. Został wybrany ze względu na niepoprawnie trzeźwą zachłanność, którą teraz okazywał. Wyglądał między nimi na zgubionego człowieka; twarz miał złagodzoną rumieńcem i uczuciami, ciało bezbronne, oczy błądzące i smutne. Nawet Khayman, mimo iż przerażający, niewątpliwie prezentował doskonałość oblicza i kształtów.

Gdy patrzył na Pandorę, widział ją żywą i śmiertelną, widział zapalczywą kobietę, która przybyła do niego wiele eonów temu przez czarne jak atrament ulice Antiochii, błagając o dar nieśmiertelności; nie, ona nie była błądzącą myślami melancholijną istotą, siedzącą bez ruchu w prostych biblijnych szatach, wpatrującą się przez wielkie panoramiczne okno w galaktyki blednące za gęstniejącymi chmurami.

Nawet Eryk, wybielony przez setki lat i lekko promieniejący, zachował podobnie jak Maharet aurę szalenie ludzkich uczuć był tym bardziej pociągający z racji uwodzicielskiego androgynicznego wdzięku.

Prawdę mówiąc, Mariusz nigdy nie widział takiego towarzystwa — zgromadzenia nieśmiertelnych w każdym wieku, od nowo narodzonego do najbardziej wiekowego, wyposażonych bez wyjątku w niepoliczalne moce i słabości; a wśród nich ten szalejący radośnie młodzik, umiejętnie stworzony przez Armanda dzięki całej nietkniętej cnocie jego dziewiczej krwi. Mariusz wątpił, aby taki sabat zebrał się kiedykolwiek wcześniej.

Czy on sam pasował do tego otoczenia, on, najstarszy w swoim starannie kontrolowanym wszechświecie, w którym prawieczni byli milczącymi bogami? Wiatr oczyścił z zaschniętej krwi jego twarz i opadające na ramiona włosy. Długa czarna peleryna była mokra od śniegów, z których się wydobył. Gdy zbliżał się do stołu, czekając w wojowniczym nastroju na zaproszenie Maharet, pochlebiał sobie, że jest potworem dorównującym pozostałym, o lodowatych oczach płonących wrogością, która spalała go od środka.

— Proszę — rzekła łaskawie Maharet. Wskazała pusty fotel obok siebie, jedno z dwóch honorowych miejsc u szczytu stołu.

Fotel był wygodny, w przeciwieństwie do wielu współczesnych mebli. Wygięte oparcie służyło plecom, a poręcze — rękom. Armand zajął miejsce po jego prawej stronie.

Maharet usiadła w ciszy. Złożyła dłonie na wypolerowanym do połysku drewnianym blacie i pochyliła głowę, jakby zbierając myśli.

— Czy nikt poza nami nie przetrwał? — zapytał Mariusz. — Nikt oprócz królowej, łobuzerskiego księcia i… — Zawiesił głos.

Pozostali poruszyli się, zmieszani, ale milczący. Gdzie jest niema bliźniaczka? Czy to tajemnica?

— Tak — odparła sucho Maharet. — Nikt, z wyjątkiem królowej, łobuzerskiego księcia i mojej siostry. Tak, tylko my przetrwaliśmy; lub inaczej: poza nami nie przetrwał nikt, kto by się liczył.