Выбрать главу

Opanowała mnie furia. Nie potrafiłem się powstrzymać. Lęk niezwykle szybko przerodził się w gniew, wszystko we mnie wrzało.

— Jak śmiesz mówić takie rzeczy! — powiedziałem. — Jak możesz wysyłać te nieświadome niczego dusze, napoiwszy je szalonymi kłamstwami!

Przypatrywała mi się w milczeniu z posągową twarzą; wydawało się, że mnie zmiecie. Pomyślałem: — No cóż, nastała ta chwila. Umrę jak Azim. Nie uratuję Gabrieli ani Louisa. Nie uratuję Armanda. Nie będę walczył, bo to na nic. Nie poruszę się, kiedy to nastąpi. Może zagłębię się mocno w sobie, jeśli będę musiał uciec przed bólem. Znajdę jakąś iluzję, jak zrobiła to Mała Jenks, i będę się jej kurczowo trzymał, aż przestanę być Lestatem.

Nie poruszyła się. Ogień na wzgórzu nadal płonął, a śnieg gęstniał.

— Naprawdę nie boisz się niczego? — powiedziała.

— Boję się ciebie.

— Och, nie, nie sądzę.

— Boję się — skinąłem głową. — Powiem ci, kim jestem naprawdę. Robakiem na obliczu ziemi. Niczym więcej. Obmierzłym zabójcą ludzkich istot. Ale ja wiem, kim jestem! Nie udaję kogoś innego! Powiedziałaś tym nieświadomym ludziom, że jesteś Królową Niebios! Jak zamierzasz odkupić te słowa i do czego one doprowadzą głupie i niewinne umysły?

— Co za arogancja — powiedziała łagodnie. — Co za niewiarygodna arogancja. A mimo to kocham cię. Kocham twoją odwagę, nawet lekkomyślność, która zawsze była twoim zbawieniem. Kocham nawet twoją głupotę. Nie rozumiesz? Nie ma takiej obietnicy, której bym nie dotrzymała! Ze mną umrą mity! Ja jestem Królową Niebios. I niebiosa wreszcie zapanują na ziemi. Wystarczy mi powiedzieć, kim jestem, i tym jestem!

— O Panie, o Boże — szepnąłem.

— Nie wymawiaj tych pustych słów. One nigdy nie znaczyły nic dla nikogo! Stoisz w obliczu jedynej bogini, jaką kiedykolwiek znałeś! Jesteś jedynym bogiem, jakiego ci ludzie kiedykolwiek poznają! No cóż, teraz musisz myśleć jak bóg, mój piękny. Musisz sięgnąć poza swoje egoistyczne ambicyjki. Nie pojmujesz, co się stało?

— Nic nie wiem — potrząsnąłem głową. — Wpadam w szaleństwo.

— Jesteśmy spełnieniem ich marzeń, Lestacie. — Roześmiała się, odrzucając głowę. — Nie możemy ich zawieść. Jeśli to zrobimy, prawda, którą żyje ziemia pod naszymi stopami, będzie zdradzona.

Odwróciła się ode mnie. Wróciła na kopczyk przykrytych śniegiem kamieni, na którym stała poprzednio. Patrzyła w dolinę, na szlak wykuty w skale, na powracających pielgrzymów.

Słyszałem krzyki odbijające się echem od góry. Słyszałem mężczyzn umierających tam w dole, kiedy niewidzialna uderzyła ich swoją mocą, wielką, uwodzicielską mocą. Słyszałem kobiety bredzące o cudach i wizjach. A potem podniósł się wielki, obojętny wiatr, pochłaniając wszystko. Przez chwilę widziałem jej połyskliwą twarz. Podeszła ku mnie. Pomyślałem, że to znowu nadchodzi śmierć, że wracają wilki i że nie mam się gdzie schować; wtedy zamknąłem oczy.

* * *

Kiedy się obudziłem, byłem w małym domu. Nie wiedziałem, jak się tam znalazłem ani kiedy odbyła się rzeź w górach. Zatonąłem w głosach i od czasu do czasu nachodził mnie sen, straszliwy, a jednak znajomy sen. W tym śnie widziałem dwie rude kobiety. Klęczały przy ołtarzu, na którym złożono trupa w oczekiwaniu na jakiś rytuał, jakiś bardzo ważny obrzęd. Rozpaczliwie starałem się zrozumieć sens snu, wydawało mi się bowiem, że wszystko od tego zależy; nie wolno mi go było znowu zapomnieć.

Jednak po chwili wszystko się rozpłynęło. Pojawiły się głosy i niechciane obrazy; rzeczywistość była zbyt natrętna.

Leżałem w ciemnym i brudnym pomieszczeniu pełnym plugawych woni. Wszystkie rudery wokół były zamieszkane przez wynędzniałych śmiertelnych, żyjących z dziećmi płaczącymi z głodu, wśród smrodu smażonych ryb i przypalonego tłuszczu.

Toczyła się tam wojna, nie pogrom na górskim stoku, ale prawdziwa, staromodna dwudziestowieczna wojna. Z umysłów cierpiących wychwytywałem obrazy czepiające się pamięci jak lepki śluz — nie kończącą się panoramę rzezi i zagrożenia — spalone autobusy, ludzie uwięzieni w środku i tłukący w okna, eksplodujące ciężarówki, kobiety i dzieci uciekające przed ogniem karabinów maszynowych.

Leżałem na podłodze, jakby ktoś mnie tam cisnął. Akasza stała w drzwiach, ciasno owinięta peleryną aż po same oczy, wytężając oczy w mroku.

Kiedy wstałem i podszedłem do niej, zobaczyłem błotnistą uliczkę pełną kałuż i szereg ruder, z których część przykryto blaszanymi dachami, a inne zaledwie namokniętymi gazetami. Pod ścianami spali brudni ludzie, od stóp do głów otuleni w szmaty, jakby w całuny. To nie byli umarli i szczury, przed którymi się bronili, wiedziały o tym. Szczury skubały zawoje, a ludzie rzucali się i dygotali przez sen.

Było gorąco i żar potęgował panujący smród uryny, odchodów, wymiocin umierających dzieci. Czułem nawet głód tych maleństw, płaczących w spazmach. Czułem głęboki morski zapach rynsztoków i dołów kloacznych.

To nie była wioska, a tylko skupisko chat i szop. Trupy leżały między ruderami. Szerzyła się zaraza… Starcy i chorzy siedzieli w ciemności, milcząc, nie śniąc o niczym lub być może o śmierci, czyli również o nicości, podczas gdy dzieci płakały.

Z uliczki przywlekło się małe dziecko z wzdętym brzuchem, rozkrzyczane i pocierające drobną piąstką spuchnięte oko.

Chyba nie zauważyło nas w ciemności. Szło od drzwi do drzwi, coraz dalej, jego gładka brązowa skóra lśniła w słabych błyskach kuchennych ognisk.

— Gdzie jesteśmy? — spytałem.

Kiedy odwróciła się i łagodnie pogładziła mnie po głowie i po twarzy, byłem zaskoczony. Poczułem ulgę. Jednak cierpienia, na które patrzyłem, były zbyt wielkie, żeby ta ulga mogła mieć znaczenie. A więc Akasza mnie nie zniszczyła; przywiodła mnie do piekła. W jakim celu? Wszędzie wokół czułem nędzę i rozpacz. Co mogło odmienić cierpienia tych biedaków?

— Mój biedny wojowniku — powiedziała. Oczy miała pełne krwawych łez. — Nie wiesz, gdzie jesteśmy? Czy mam ci wyrecytować litanię tych nazw? — Mówiła powoli, z ustami przy moim uchu. — Kalkuta, jeśli sobie życzysz, lub Etiopia czy też ulice Bombaju; te biedne dusze mogą być wieśniakami z Cejlonu, Pakistanu lub Nikaragui. Nie ma znaczenia, co to jest; ważne, ile tego jest, ważne, że istnieje wokół oaz waszych lśniących zachodnich miast. To trzy czwarte świata! Otwórz oczy, ukochany, posłuchaj ich modlitw, posłuchaj milczenia tych, którzy nauczyli się nie modlić o nic, bo nicość zawsze była ich udziałem, bez względu na to, jakie jest imię ich narodu, miasta, plemienia.

Wyszliśmy razem na błotnistą ulicę; mijaliśmy pryzmy nawozu i brudne kałuże, głodujące psy i szczury przebiegające drogę. Jaszczurki wiły się pośród kamieni. Czerń mrowiła się komarami. Włóczędzy spali w długim rowie obok pełnego rynsztoka. Dalej, w bagnie, gniły trupy, rozdęte i zapomniane.

Daleką szosą jeździły ciężarówki, ich łomot przeszywał duchotę i żar jak burzowy grom. Nędza i rozpacz tej okolicy zatruwały mnie jak gaz. To był poszarpany skraj Ogrodu Bestii w świecie, w którym nadzieja nie mogła zakwitnąć. To był ściek.