Jak widzieliśmy, nowe doktryny były w Anglii w pierwszym rzędzie zwykłą wymówką dla plutokratycznego rabunku — to jest cała prawda w tej sprawie. Zupełnie inaczej miała się rzecz z ludźmi żyjącymi o jedno lub dwa pokolenia później, ludźmi, dla których katastrofa Armady stała się już legendą o wyzwoleniu narodu od papiestwa, wyzwoleniu podobnie cudownym i prawie równie odległym, jak te wyzwolenia, których tak realistyczne opisy czytali w księgach hebrajskich, które im obecnie udostępniono. Czcigodny przypadek owej hiszpańskiej klęski zbiegł się aż nazbyt dokładnie z ich zainteresowaniem dla niechrzescijańskich części Pisma św. Zwycięstwo nad Armadą zaspokoiło pewnego rodzaju starotestamentową tęsknotę: oto burzliwe znaki na niebie i morzu oznajmiły, że Anglicy są narodem wybranym. Obróciło się to łatwo w tę herezję pychy plemiennej, w którą ciężej jeszcze popadli Niemcy. Na skutek takich procesów psychicznych cywilizowane państwo może spaść z poziomu narodu chrześcijańskiego do poziomu narodu wybranego. Ale jeśli nawet nacjonalizm Anglików okazał się później groźny dla przyjaznego współżycia narodów, był to — mimo wszystko — nacjonalizm. Purytanie byli w każdym calu patriotami i w tym górowali wyraźnie nad hugenotami francuskimi. Politycznie stanowili oni początkowo jedno tylko skrzydło nowej warstwy bogaczy, która wywłaszczyła Kościół i zabierała się do wywłaszczenia korony. Choć wszyscy oni byli tylko tworami tego wielkiego rabunku, nie wszyscy jednak byli tworami świadomymi. Mieli wielu reprezentantów wśród arystokracji, ale wielu z nich zaliczało się do warstw średnich, choć prawie wyłącznie do miejskich warstw średnich. Dla biedoty wiejskiej, stanowiącej jeszcze ciągle największą część ludności, stanowili oni po prostu pośmiewisko i przedmiot nienawiści. Należy np. stwierdzić, że choć przewodzili narodowi w wielu dziedzinach, nie potrafili wytworzyć niczego, co miałoby atmosferę tzw. pretensjonalnie folkloru. Wszelka tradycja ludowa, przekazana nam czy to w pieśniach, czy w toastach, czy w wierszach i przysłowiach, wiąże się z osobą króla. Purytanie nie zostawili po sobie żadnej wielkiej legendy. Musimy się zadowolić ich wielką literaturą.
Wszystko to są jednak po prostu rzeczy, które inni ludzie mogli również u nich dostrzec. Nie są to rzeczy najważniejsze, a na pewno nie te, które oni sami myśleli o sobie. Istota tego ruchu wyrażała się w dwu koncepcjach, czy raczej dwu krokach, z których pierwszy był procesem moralnym, przy pomocy którego doszli do swoich „głównych wniosków”, drugi zaś krok stanowił „główne wnioski”, do których doszli. Zaczniemy od pierwszego, przede wszystkim ze względu na to, że on to podyktował całą ich zewnętrzną postawę społeczną, która uderzała w oczy ludzi ówczesnych. Uczciwy purytanin, wzrastając za młodu w świecie ogołoconym przez wielkie rabunki, przyswoił sobie pierwszą podstawową zasadę z trzech lub czterech podstawowych zasad, które umysł człowieka może pojąć. Chodziło o zasadę, że umysł człowieka może komunikować się bezpośrednio z umysłem Boga. Nazwijmy to krótko zasadą antysakramentalną. W rzeczywistości stosuje się ją jednak, i purytanin rzeczywiście stosował ją, do wielu rzeczy innych niż sakramenty Kościoła. Stosuje się ją również — i on ją rzeczywiście stosował — do sztuki, do literatury, do umiłowania jakiejś miejscowości, do muzyki, nawet do dobrych manier. Frazes, że żaden ksiądz nie powinien odgradzać człowieka od Stwórcy, jest tylko uproszczonym wyrywkiem pełnej doktryny filozoficznej. Prawdziwy purytanin równie stanowczo sądził, że żaden śpiewak ani opowiadacz bajek, ani skrzypek nie może przekładać głosu Boga na języki ziemskiego piękna. Warto zauważyć, iż jedyny geniusz purytański czasów nowożytnych, Tołstoj, przyjął ten wniosek w pełni, potępiając wszelką muzykę jako zwykły narkotyk i zakazując swym własnym wielbicielom czytania swych własnych, godnych uwielbienia powieści. Purytanie angielscy byli nie tylko purytanami, ale i Anglikami, toteż nie zawsze odznaczali się jasnością myśli. Jak się przekonamy, prawdziwy purytanizm był ideą raczej szkocką niż angielską. Była to jednak siła napędowa i wytyczna. Samej doktryny można bronić, choć jest trochę wariacka. Zdaniem purytanów, prawda intelektualna była jedyną pochwałą, godną najwyższej prawdy wszechświata. Następnym krokiem w naszym studium będzie wykrycie, co purytanin uważał za prawdę w odniesieniu do tej najwyższej prawdy. Jego indywidualny rozum, odcięty od instynktu i tradycji, konstruował sobie pojęcie wszechmocy Boga, która po prostu znaczyła tyle, co niemoc człowieka. U Lutra wcześniejsza i łagodniejsza forma protestantyzmu doprowadziła tylko do powiedzenia, że nic z tego, co człowiek czyni, nie może mu pomóc z wyjątkiem wyznania Chrystusa. Kalwin doprowadził to rozumowanie do ostatniej logicznej konkluzji mówiąc, że nawet i to nie może człowiekowi pomóc, skoro Wszechmocny musiał przes ądzić cały jego los uprzednio. Według Kalwina Bóg musi stwarzać ludzi po to, by ich gubić i zbawiać. U czystszych purytanów, o których tu mowa, ta logika rozpalona była do białości, powinniśmy więc doszukiwać się tej formuły we wszystkich ich formułach parlamentarnych i prawniczych. Czytając, że „partia purytańska domagała się reform kościelnych”, powinniśmy rozumieć, że „partia purytańska domagała się pełniejszego i jaśniejszego potwierdzenia, że ludzie tworzeni są po to, by mogli być gubieni i zbawiani”. Gdy czytamy, że „armia wybierała pewne osoby dla ich bogobojności”, powinniśmy rozumieć, że „armia wybierała te osoby, które wydawały się najbardziej przekonane, że ludzie tworzeni są po to, by mogli być gubieni i zbawiani”. Dodajmy, że ten straszliwy prąd nie ograniczył się jedynie do krajów protestanckich. Niektórzy wielcy myśliciele katoliccy szli za nim, choć z wahaniem, póki nie zatrzymał ich Rzym. Był to duch czasu, co powinno stanowić trwałe ostrzeżenie przeciw braniu ducha czasu za nieśmiertelnego ducha człowieka. Niewielu bowiem znajdziemy dziś chrześcijan czy niechrześcijan zdolnych patrzeć wstecz na kalwinizm, który omal nie zobył Canterbury, a nawet Rzymu dzięki geniuszowi i bohaterstwu Pascala czy Miltona, bez wykrzyknięcia — słowami pewnej damy ze sztuki Bernarda Shaw: „Jak cudownie! jak wspaniale! … i, och, jak bliscy byliśmy katastrofy”.
Następną rzeczą godną zanotowania było to, że rządy kościołem chcieli purytanie widzieć w formie prawdziwego samorządu, a jednak, ze szczególnych przyczyn, samorząd ten okazał się samolubnym samorządem. Był on równy, a jednak ekskluzywny. Na wewnątrz ich synod czy też zgromadzenie wydawał się małą republiką, na nieszczęście jednak bardzo mała była to republika. W stosunku do ulicy konwentykiel ten nie był republiką, lecz zgromadzeniem arystokratycznym. Była to najstraszniejsza ze wszystkich arystokracji, arystokracja wybranych. Nie było to bowiem prawo z urodzenia, ale prawo sprzed urodzenia, i jedyne ze wszystkich szlachectw nierównające się z innymi ludźmi w prochu. Widzimy stąd, z jednej strony, u prostych purytanów szereg prawdziwych cnót republikańskich: wyzwanie rzucone tyranom, uznanie godności ludzkiej, nade wszystko zaś odwołanie się do tej pierwszej ze wszystkich cnót republikańskich — działania publicznego. Jeden z królobójców, walcząc przed sądem o swoje życie, uderzył w ton, który mimo całej nienaturalności szkoły purytańskiej brzmi szlachetnie: „Tego zabójstwa nie dokonałem zza płotu”. Najdrastyczniejszy jednak ich idealizm nie uczynił niczego, by uchwycić z powrotem choć promień tego światła, które jednocześnie oświetliło każdego człowieka, co przyszedł na świat, choć promień tego przekonania, że wszyscy ludzie namaszczeni sakramentem chrztu — są braćmi. Purytanie byli doprawdy bardzo podobni do tego okropnego rusztowania, na które królobójca nie bał się wskazać palcem. Byli na pewno wystawieni na widok publiczny, mogli mieć w sobie ducha publicznego, nie mieli jednak nigdy wzięcia u ludu. Jak się zdaje, nie przyszło im nigdy do głowy, że potrzebne jest wzięcie u ludu. Anglia nie była nigdy tak mało demokracją, jak podczas krótkiego okresu, kiedy była republiką.