W każdym razie te żarzące się żużle rewolucji miażdżono w sposób bardzo brutalny. Kamień młyński nadal mełł (i miele) w sposób wzmiankowany powyżej, tzn. „jak Pan Bóg przykazał”. Odtąd jednak, w czasie wszystkich prawie kryzysów politycznych, nie zły ekonom, ale motłoch znajdował się na wozie. Zarówno rewolucja angielska, jak i antyrewolucyjne represje były niewinną zabawką w porównaniu z potworną rewoltą i potworną zemstą, która ukoronowała podobny proces w Irlandii. Terroryzm, będący jedynie czasowym i desperackim narzędziem arystokratów w Anglii (terroryzm, który — żeby im oddać sprawiedliwość — nie pasował w ogóle do ich temperamentów, nieposiadających ani dzikości, ani zwyrodnienia, ani logiki, ani automatyzmu terrorystycznego) — ów terroryzm stał się w bardziej uduchowionej atmosferze irlandzkiej płomiennym mieczem religijnego i rasowego szału. Pitt, syn Chathama, nie nadawał się zupełnie do tego, by zajmować miejsce, jakie zajmował ojciec. Mam również podejrzenie, że w gruncie rzeczy nie nadawał się zupełnie do zajmowania miejsca, które mu powszechnie przyznaje historia. Gdyby jednak w pełni zasługiwał na nieśmiertelność, to przecież środki, za pomocą których dochodził do celu w Irlandii, nie zasługiwałyby na nieśmiertelność. Był on szczerze przekonany, że dla dobra narodowych interesów należy stwarzać koalicję po koalicji przeciwko Napoleonowi. W tym celu obsypywał biedniejszych sprzymierzeńców handlowymi bogactwami, w które — rzecz raczej dziwna na owe czasy — Anglia opływała. Pitt robił to z niewątpliwym talentem i uporem. W tym samym czasie stanął w obliczu wrogiej rebelii irlandzkiej oraz częściowo czy potencjalnie wrogiego parlamentu irlandzkiego. Parlament złamał za pomocą najbezwstydniejszego przekupstwa, a buntowników za pomocą najbezwstydniejszej brutalności. Prawdopodobnie jednak uważał, iż ma prawo do wykrętów tyrana. Jego metody należały nie tylko do gatunku siejących grozę lub — w najlepszym razie — szerzących zniszczenie, lecz były to metody, których jedynym argumentem obronnym było właśnie to, że siały grozę i zniszczenie. Pitt gotów był udzielić pełnych swobód katolikom irlandzkim, ponieważ religijna bigoteria nie była grzechem oligarchii. Nie był jednak skory do udzielenia pełnych swobód mieszkańcom Irlandii. W gruncie rzeczy nie pragnął zaciągnąć Irlandii w angielską służbę, tak jak rekruta zaciąga się do wojska, ale pragnął po prostu rozbroić Irlandię, tak jak rozbraja się wroga. Jego plan rozwiązania problemu irlandzkiego był od samego początku fałszywy i dlatego uniemożliwiał każde rozwiązanie.
Unia z Anglią mogła być koniecznością, ale taka „konieczna” unia nie była przecież żadną unią. Nikt nie miał zamiaru robić z niej unii i nikt jej nigdy jako unii nie traktował. Nie tylko nie udało się nam nigdy uczynić Irlandii angielską, w tym sensie jak Burgundia stała się francuską, ale nawet nigdy tego nie próbowaliśmy. Burgundowie mogą się szczycić Corneille’iem, chociaż Corneille był Normandczykiem. My jednak śmialibyśmy się, gdyby Irlandczycy pysznili się Szekspirem. Nasza pycha wplątała nas jedynie w jakąś sprzeczność, próbowaliśmy bowiem połączyć tożsamość z wyższością. Dowód zwyczajnego braku inteligencji składa ten, kto natrząsa się z Irlandczyka, który przedstawia się jako Anglik — a pomstuje na Irlandczyka, który przedstawia się jako… Irlandczyk. Tak więc „unia” nigdy nie zastosowała angielskich praw do Irlandii, zastosowała jedynie system zawieszania pewnych praw oraz udzielania pewnych koncesji, przy czym zarówno owo zawieszanie praw, jak i owe koncesje preparowało się u nas na wyłączny użytek Irlandii. Ta chwiejna zmienność polityki ciągnie się od Pitta do czasów obecnych. Od czasu, kiedy wielki O’Connell, za pomocą organizowanych przez siebie monstrualnych wieców, zmusił nasz rząd do zajęcia się sprawą emancypacji Kościoła katolickiego — aż do czasu, kiedy wielki Parnell wymusił posłuch dla sprawy samorządu irlandzkiego (Home Rule) — nasza chwiejna równowaga utrzymywała się w tym okresie za pomocą uderzeń z zewnątrz. Pod koniec XIX stulecia lepsze traktowania zaczęło na ogół brać górę. Gladstone, idealistyczny, choć niekonsekwentny liberał, trochę za późno zdał sobie sprawę, że idea wolności, którą ukochał w Grecji i Italii — domagała się słusznie urzeczywistnienia bliżej jego własnej ojczyzny. Rzec można, iż dzięki swej wymowie i żarliwości nawrócenia, Gladstone znalazł drugą młodość na progu śmierci. Inny mąż stanu, noszący zupełnie inną etykietę polityczną (jeżeli to coś znaczy), posiadał dalekowzroczność, która pozwalała mu zrozumieć, że Irlandia — uparcie chcąca być narodem, bardziej jeszcze chciała być narodem rolniczym. George Wyndham, człowiek wspaniałomyślny, o bujnej wyobraźni, prawdziwy człowiek wśród polityków — utrzymywał z całym przekonaniem, że koszmar rolnych eksmisji, strzelaniny i lichwiarskich czynszów powinien się skończyć tak, jak to sformułował Parnelclass="underline" każdemu Irlandczykowi powinno się zawarować prawo własności na jego własnej roli. Działalność Wyndhama zaokrągla w sposób niemal romantyczny tragedię buntu przeciwko Pittowi, sam bowiem Wyndham miał w sobie krew przywódcy buntowników i jego dzieło jest jedynym zadośćuczynieniem za całą haniebnie przelaną krew, która popłynęła w związku z upadkiem Fitz Geralda.