Выбрать главу

Pomyślał, że Taradath wkrótce skończy siedemnaście lat. Zanotował w głowie, że trzeba pomyśleć o wysłaniu go w przyszłym roku na Zamek, żeby został rycerzem kandydatem. Nie było powodu, dla którego dorosły syn Pontifexa miałby żyć w Labiryncie, a Taradathowi raczej nie zaszkodziłoby, gdyby młodzi ludzie z Zamku spuścili z niego trochę powietrza. Prestimion starał się nauczyć Taradatha, że w dorosłym życiu sam fakt, że jest synem Pontifexa nie da mu żadnych profitów ani przed niczym nie uchroni, ale może lepiej będzie, jeśli odbierze tę lekcję z rąk swoich rówieśników.

Na lądowisku na Drugim Progu czekały na nich latacze, gotowe, aby przetransportować ich do ostatniej stacji u podstawy Trzeciego Progu. Szybko przebyli tarasy Drugiego Progu, gdzie pielgrzymi kończyli swoje szkolenie, by móc zostać akolitami, przenieść się na najwyższy poziom Wyspy i tam pomagać Pani w jej zadaniu. Tam, na Trzecim Progu, rzesza akolitów Pani co noc zakładała srebrne diademy, które pozwalały jednemu umysłowi dotknąć innego na dowolną odległość. Wysyłali swoje duchy w świat, by leczyły dzięki łaskawym snom dusze pogrążone w bólu — prowadzili, radzili, pocieszali. Podczas poprzednich wizyt Prestimion w oszołomieniu obserwował pracę legionów Pani. Tym razem nie będzie czasu na takie rozrywki.

Podróżni dotarli do lądowiska małych lataczy przed południem. Przyszła pora na ostatni skok na płaski szczyt Wyspy, leżący tysiące stóp ponad punktem na poziomie morza, z którego wyruszyli.

Młodsi chłopcy byli podnieceni zdumiewającą przejrzystością powietrza Trzeciego Progu i jasnością światła słonecznego, które nadawało wszystkiemu dziwną, nierzeczywistą poświatę. Kiedy tylko latacz wylądował, wybiegli z niego i zaczęli gonić się po lądowisku, a Taradath krzyczał:

— Ej, wy dwaj, uważajcie! Jesteśmy naprawdę wysoko! Tutaj jest mocno rozrzedzone powietrze!

Nie zwracali na niego uwagi. W końcu szczyt Góry Zamkowej był dużo wyżej. Jednak powietrze Zamku było sztuczne, a tutaj oddychali prawdziwym, któremu wysokość odbierała część tlenu. Niewiele czasu minęło, a Simbilon i Akbalik poczuli jego wpływ. Zwolnili, dyszeli ciężko, zataczali się.

Prestimion, stojąc obok Taradatha, pochylił się do niego i powiedział:

— Nie mów tego.

Taradath nie zrozumiał.

— Czego, ojcze?

— „A nie mówiłem?”. Po prostu tego nie mów — Prestimion specjalnie mówił nieco skrzekliwie. — Dobrze? Teraz wiedzą, że tutaj jest inne powietrze. Nie ma powodu, by im to wypominać.

Taradath kilkakrotnie zamrugał.

— Och — powiedział, a w miarę, jak zaczynał rozumieć, policzki mu poczerwieniały. — Oczywiście, ojcze.

— Dobrze.

Prestimion odwrócił się, zakrywając dłonią szeroki uśmiech. Kolejny krok w jego edukacji, pomyślał. Przed nim jeszcze długa droga.

Taras Cieni, na którym po ustąpieniu ze stanowiska mieszkała lady Therissa, znajdował się wewnątrz muru, oddzielającego sanktuarium Wewnętrznej Świątyni od reszty Trzeciego Progu. Varaile wraz z dziećmi pozostała w domu gościnnym Trzeciego Tarasu.

— Dom twojej matki znajduje się po drugiej stronie Wewnętrznej Świątyni — powiedziała Prestimionowi Taliesme. Poprowadziła go przez doskonały ogród, otaczający śliczny, ośmiokątny, marmurowy budynek, który był teraz jej domem, przez idealnie przycięty trawnik aż do zalesionej okolicy, w której Prestimion był po raz pierwszy w życiu.

Nie widać tu było żadnych budynków, przed nim wznosił się tylko wygięty rząd niskich drzew, których nie rozpoznawał. Miały grube, gładkie, czerwonawobrązowe pnie, dziwacznie rozdęte pośrodku i krzaczaste korony lśniących, niebiesko-zielonych liści, podobnych do dłoni. Posadzono je tak blisko siebie — gruby pień przy pniu — że tworzyły niemal ścianę. Tylko w jednym miejscu pozostawiono wąskie przejście, oznaczone białymi kamieniami, przez które można było dostać się do leżącej wewnątrz prywatnej strefy.

— Wejdź, wasza wysokość — powiedziała Taliesme, gestem wskazując, by Prestimion szedł za nią.

W środku było ciemno i tajemniczo. Był tu kolejny ogród, mniej regularny i nie tak zadbany jak ten otaczający Wewnętrzną Świątynię. Rosły tu głównie drzewa podobne do palm, o smukłych, żebrowanych pniach wyrastających na zdumiewającą wysokość bez żadnych odgałęzień, wysoko w górze eksplodujące wspaniałymi pękami wachlarzowatych liści, tak wielkich, że zdawało się, iż mogłyby całkowicie przesłonić słońce. Wyrastały one na cienkich, drżących łodygach, poruszających się przy najmniejszym nawet powiewie, więc w liściastym sklepieniu nieustannie tworzyły się otwory. Światło przebijało się przez nie szybkimi błyskami, tworząc na ziemi wiecznie zmienne wzory z cienia.

— Oto dom twojej matki — powiedziała Taliesme, wskazując niską willę tuż przed nimi. Był to zgrabny budynek o płaskim dachu, wykonany z tego samego gładkiego, białego kamienia co Wewnętrzna Świątynia. Otaczały go utrzymane w podobnym stylu pomniejsze budyneczki. Prestimion uznał, że to domy dla służby. W oddali widniały zarysy dalszych zabudowań. Taliesme powiedziała mu, że tam mieszkają starsze hierarchinie.

— Lady Therissa cię oczekuje. Jej towarzyszka, hierachini Zenianthe, zabierze cię do niej.

Zenianthe, szczupła, dystyngowana, siwa kobieta na oko w wieku jego matki, czekała na portyku otoczonym paprociami w doniczkach. Wykonała przed Prestimionem symbol Labiryntu i z gracją zaprosiła go do środka.

Dom był mniejszy, niż wydawał się z zewnątrz i skromnie umeblowany — jak dla kogoś, kto zrezygnował z życia w glorii. Hierarchini poprowadziła Prestimiona surowym korytarzem obok kilku pokoików, które na pierwszy rzut oka wydawały się wręcz puste, do oranżerii w centrum domu: pokoju ze szklanym dachem, niewielkim, okrągłym basenem pośrodku i roślinami doniczkowymi pod ścianami. Matka Prestimiona stała w ciszy nad brzegiem basenu.

Ich spojrzenia spotkały się. Szok pierwszego spotkania po przerwie był większy, niż się Prestimion spodziewał.

Zrobił co tylko mógł, by przygotować się na to spotkanie. Od ostatniego razu lady Therissa postarzała się o pięć lat, przeżyła tragiczną stratę najmłodszego syna, poza tym atakowana była przez Mandraliskę diabolicznymi cierpieniami. Prestimion wiedział, że to wszystko odcisnęło na niej piętno, na które przykro będzie patrzeć.

Myślał, że przygotował się na najgorsze niespodzianki, ale teraz, kiedy wreszcie znalazł się w obecności matki i walczył z szokiem, wywołanym tym, co ujrzał, zrozumiał, że na to chyba nie można się było przygotować.

Ciekawe było, że jej wielkie piękno przetrwało pomimo wszystko. Zawsze wyglądała na młodszą, niż w była rzeczywistości, była smukłą, trzymającą się niczym królowa kobietą, cechującą się niezwykłym wdziękiem i elegancją, słynącą z gładkiej, bladej skóry, ciemnych, lśniących włosów i spokoju nieustępliwego ducha.

Prestimion wiedział, że te cechy były zewnętrzną manifestacją doskonałości jej duszy. Inne kobiety mogły zachowywać wieczną młodość z pomocą zaklęć i napojów od czarnoksiężników, ale nie lady Therissa. Ona przez lata wyglądała tak, jak wyglądała, ponieważ była tym, kim była. Ani wczesne wdowieństwo, ani wojna domowa, która pozbawiła jej najstarszego syna, Prestimiona, należącej mu się korony, ani śmierć na tej wojnie drugiego syna, Taradatha, ani ogromna odpowiedzialność, która spadła na nią, gdy została Panią Wyspy, ani straszne problemy, które spadły na świat podczas plagi szaleństwa — nic nie odcisnęło się na jej wyglądzie.

Teraz — i zdawało się to cudem — jej włosy były prawie tak ciemne, jak zawsze, i Prestimion nie wątpił, że był to ich naturalny kolor. Jej twarz pozostała niemal niezmieniona, choć wiele lat temu pojawiły się na niej pierwsze zmarszczki. Wciąż była to twarz przepięknej kobiety, z czasem, o ile to możliwe, tylko wypiękniała. Kiedy szedł wokół basenu, by ją przywitać, stała jak zawsze prosto, wyglądała, jak zawsze, jak królowa. Lady Therissa pod każdym względem wyglądała na dwadzieścia, trzydzieści lat młodszą, niż była w rzeczywistości.