Burmistrz — doradcy Dekkereta podszepnęli mu, że był to dziedziczny, ceremonialny tytuł — był pulchnym, zielonookim mężczyzną. Zwał się Kriskinnin Durch i sprawiał wrażenie przytłoczonego koniecznością ugoszczenia Koronala Majipooru. Lord Dekkeret był pierwszym od stuleci monarchą, który zdecydował się odwiedzić Shabikant. Kriskinnin Durch wyraźnie nie umiał poradzić sobie z faktem, że to wielkie wydarzenie odbywa się właśnie podczas jego rządów.
Skorzystał z okazji, by poinformować Dekkereta, że sam po kądzieli pochodzi od jednego z młodszych braci Pontifexa Ammirato, który, o ile Dekkeret dobrze pamiętał, był niezbyt ważnym władcą sprzed czterystu lat.
— Twoja rodzina znacznie przewyższa szlachetnością moją — powiedział z sympatią Dekkeret, raczej rozbawiony niż oburzony pretensjonalnym zachowaniem burmistrza. — Bowiem ja nie pochodzę od nikogo szczególnego.
Kriskinnin Durch nie miał pojęcia, jak odpowiedzieć na tę deklarację z ust Koronala Lorda Majipooru. Postanowił więc udawać, że Dekkeret nigdy jej nie wypowiedział.
— Oczywiście, skoro tu jesteście, odwiedzicie Drzewa Słońca i Księżyca? — zapytał jakby nigdy nic.
— Taki mam zamiar — odparł Dekkeret.
Fulkari odezwała się tak cicho, że tylko on mógł ją usłyszeć.
— Zauważyłeś, że wszyscy prowincjonalni burmistrzowie pochodzą po kądzieli od jakiegoś Pontifexa? Po mieczu zaś od żebraków, złodziei i fałszerzy, więc wszystko się ładnie wyrównuje.
— Sza! — uciszył ją Dekkeret, mrugnął do niej i ścisnął ją za rękę.
Wraz z Fulkari zatrzymał się w przyjemnym, różowym domu nad rzeką, w którym zapewne nocowali burmistrzowie pobliskich miast i inni urzędnicy odwiedzający Kriskinnina Durcha. Dinitak i reszta orszaku Dekkereta została rozlokowana po mniej okazałych rezydencjach w pobliżu.
— Mam szczerą nadzieję, mój lordzie, że wszystko tutaj się wam spodoba — oświadczył burmistrz uniżenie i wycofał się, cały w ukłonach.
Ich pokoje, jak zauważył Dekkeret, były duże, ale brakowało im wdzięku. Ich umeblowanie było przesadne, utrzymane w stylu, który święcił tryumfy niemal sto lat temu, na początku rządów Lorda Prankipina — królowała ciężka, brokatowa tapicerka i meble na niskich, niezgrabnych nogach. Ściany ozdobiono prymitywnymi obrazami utrzymanymi w burej tonacji, niechybnie dziełami miejscowych artystów. Większość z nich wisiała nieco krzywo. Całe to miejsce było dokładnie takie, jak można się było spodziewać. Osobliwe, pomyślał Dekkeret. Bardzo osobliwe.
Burmistrz taktownie rozkazał przygotować dla Dekkereta i Fulkari osobne apartamenty, ponieważ do miasta Shabikant nie dotarły żadne wieści o królewskim małżeństwie, a w tych rolniczych prowincjach przywiązywano do podobnych spraw dużą wagę. Przynajmniej oba apartamenty znajdowały się obok siebie i łączyły je zamknięte na zasuwę drzwi, które otwierały się bez trudu. Dekkeret zaczął podejrzewać, że burmistrz wcale nie jest tak głupi, jak wydawał się przy pierwszym spotkaniu.
— Czym właściwie są te Drzewa Słońca i Księżyca? — zapytała Fulkari, gdy skończyli urządzać się w pokojach i opuścili ich liczni szambelani i damy dworu, udając się do własnych pokoi. Dekkeret otworzył zasuwę i przyszedł do apartamentu Fulkari, gdzie znalazł ją w wielkiej wannie z niebieskiego kamienia, leniwie myjącą plecy wielką szczotką na długiej rączce w tak skomplikowanym kształcie, że wyglądała jak jakieś magiczne urządzenie.
— Z tego, co rozumiem — odpowiedział — to para prastarych drzew, które podobno posiadają moc wieszczej mowy. Spieszę dodać, że od trzech tysięcy lat nikt nie słyszał, żeby cokolwiek powiedziały. Ale Koronal imieniem Kolkalli przybył tutaj podczas swojej Wielkiej Procesji i postanowił je zobaczyć. Dokładnie o zachodzie słońca męskie drzewo przemówiło…
— To te drzewa mają płeć?
— Drzewo Słońca jest męskie, a Drzewo Księżyca żeńskie. Nie wiem, po czym to poznali. W każdym razie Koronal przyszedł do Drzew o zmierzchu i zażądał, żeby przepowiedziały mu przyszłość. Dokładnie w chwili, gdy słońce skryło się za horyzontem, męskie drzewo wypowiedziało słowa, których Koronal nie zrozumiał. Kolkalli bardzo się podekscytował i poprosił kapłanów, by mu je przetłumaczyli, ale oni powiedzieli, że nikt w Shabikant nie mówi już w języku drzew. W rzeczywistości zrozumieli, co powiedziało Drzewo, ale za bardzo bali się cokolwiek powiedzieć, ponieważ była to przepowiednia rychłej śmierci Koronala. Spotkała go ona trzy dni później, kiedy to jadowity gijimong użądlił go w palec i spowodował śmierć w ciągu pięciu minut. To w sumie jedyne, z czego zapamiętany został Koronal Lord Kolkalli.
— Wierzysz w to?
— Że Koronal został użądlony w palec przez jadowitego gijimonga i zmarł? To fakt historyczny. To były jedne z najkrótszych rządów w historii Majipooru.
— W to, że drzewo przemówiło i że była to przepowiednia jego śmierci.
— Verkausi opowiada tę historię w jednym ze swoich wierszy. Pamiętam, jak uczyłem się go w szkole. Przyznaję, że nie do końca wyobrażam sobie, jak drzewo miałoby być zdolne do mówienia, ale któżby podważał wiarygodność niezrównanego Verkausiego? Osobiście zajmuję w tej kwestii neutralne stanowisko.
— Cóż, jeśli Drzewa dziś przemówią, nie możesz pozwolić miejscowym wykręcić się od tłumaczenia — Fulkari uniosła pięści, udając groźną. — Powiedz im, że mają tłumaczyć, bo inaczej… Niech tłumaczą, albo umrą! Taki jest rozkaz Koronala!
— A jeśli powiedzą mi, że drzewo twierdzi, iż zostały mi trzy dni życia? Co wtedy zrobię?
— Na dobry początek będziesz się trzymał z dala od gijimongów — odparowała Fulkari. Wyciągnęła do niego szczupłe ramię. — Pomóż mi wyjść z wanny. Ma strasznie śliskie dno.
Ujął jej dłoń. Zręcznie wyskoczyła z wanny, a on okrył ją ręcznikiem. Wytarł ją delikatnie, z miłością, a ona tuliła się do niego. Potem odrzucił ręcznik na bok.
Po raz pięćdziesiąty tego dnia Dekkeret był oszołomiony jej jaśniejącym pięknem, blaskiem jej włosów, błyskiem w oczach, siłą i żywotnością jej ciała, tym, jak idealnie łączyła w nim smukłość sportowca i kobiece kształty. I do tego była doskonałą towarzyszką, mądrą, uważną, spostrzegawczą, żywą.
Wciąż zdumiewało go, jak blisko byli rozstania. Wciąż słyszał w głowie jej słowa: Dekkerecie, nie chcę być małżonkę Koronala, słowa wypowiedziane w lasku na Górze Zamkowej. I to, co powiedział Prestimionowi w Sali Tronów w Labiryncie: To jasne, że nie jest dla mnie właściwą kobietą. Teraz ciężko mu było uwierzyć, że kiedykolwiek powiedzieli coś podobnego. A jednak. Nieważne, pomyślał, czas płynął i wszystko się zmieniło. Poślubi ją, kiedy tylko uporają się z irytującym problemem Mandraliski.
Ich spojrzenia spotkały się i dostrzegł w jej oczach łobuzerski błysk.
— Nie mamy czasu — powiedział z rozczarowaniem. — Musimy się ubrać. Jego ekscelencja burmistrz czeka na nas z lunchem, wycieczką po mieście, a o zmierzchu idziemy zobaczyć sławne, mówiące drzewa.
— Widzisz? Koronal i jego małżonka cały czas mają coś do roboty!
— Nie cały czas — powiedział Dekkeret bardzo łagodnie, wciskając twarz w jej obojczyk. Była ciepła i pachnąca po kąpieli. Jego ręce przesunęły się po jej długich, smukłych plecach, gładkich pośladkach i w górę, wzdłuż boków. Zadrżała w jego ramionach, ale, podobnie jak on, panowała nad sobą.