Выбрать главу

— Kiedy skończy się dzisiejsze gadulstwo — powiedział — będziemy tutaj tylko we dwoje i będziemy mieć dla siebie całą noc. Wiesz o tym, prawda?

— O, tak, Dekkerecie, wiem. Ale najpierw… obowiązki wzywają! — pocałowała go lekko, żeby zrozumiał, że jest pogodzona ze swoim losem i że rozumie, iż przyjemności króla muszą poczekać, aż wykonana będzie codzienna praca.

Wysunęła się z jego objęć, otworzyła przed nim drzwi i z uśmiechem zaczęła go wyganiać z pokoju, żeby móc spokojnie ubrać się przed nadchodzącą ceremonią. Przesłał jej całusa i poszedł sam ubrać się w królewskie szaty w tradycyjnych zieleniach i złocie, pierścień, naszyjnik, wszystkie drobne symbole, które pokazywały, że jest królem świata.

Zmieniła się, pomyślał. Dorosła do swojej roli. Będziemy razem szczęśliwi.

Ale najpierw, jak powiedziała Fulkari, obowiązki.

Zanim zakończyły się wszystkie ceremonie związane z królewską wizytą w Shabikant — lunch w ratuszu, który oczywiście okazał się być niekończącym się bankietem, nie zabrakło na nim nikogo z miejscowych notabli i gdzie bez końca wygłaszano przemowy powitalne i życzenia długich i wspaniałych rządów — było już późne popołudnie. Wreszcie Dekkeret i Fulkari, wraz z Dinitakiem i kilkoma doradcami Dekkereta, zostali poprowadzeni nad rzekę, by zobaczyć największą atrakcję Shabikant, Drzewa Słońca i Księżyca.

Obok nich, niemal wychodząc z siebie z podniecenia, dreptał burmistrz Kriskinnin Durch. Towarzyszyło mu pół tuzina oficjeli, którzy byli na bankiecie. Byli teraz przepasani szerokimi, fioletowymi wstęgami, które, jak wyjaśnił burmistrz, stanowiły insygnia kapłanów Drzew. Dodał, że obecnie jest to tylko tytuł honorowy. Drzewa milczały od tysięcy lat i ich kult zanikał, więc teraz „kapłani” byli po prostu przedstawicielami towarzyskiej śmietanki Shabikant.

Fulkari ze złośliwą miną twierdziła, że zastanawia się, czy wizyta jest dobrym pomysłem.

— Uważasz, Dekkerecie, że to mądre? Co będzie, jeśli po tych wszystkich latach postanowią znowu przemówić i powiedzą coś, czego wolałbyś nie usłyszeć?

— Wydaje mi się, że język Drzew jest już zapomniany. A jeśli nie, możemy zawsze poprosić, by nam nie tłumaczono. Jeśli przepowiednia będzie dość zła, kapłani będą pewnie udawać, że nie rozumieją, jak w przypadku Kolkallego.

Niewiele zostało do zmierzchu. Słońce, o tej porze brązowozielone, wisiało nisko nad Haggito i sprawiało wrażenie, że jest dziwnie szersze i spłaszczone, jak często zdarzało się w ostatnich minutach jego podróży przez zachodnie niebo na tych szerokościach geograficznych.

Drzewa znajdowały się w niewielkim, wydłużonym parku nad rzeką. Chroniła je palisada z metalowych słupów, zakończonych ostrymi kolcami. Stały tuż obok siebie, dwie ciemne sylwetki na tle ciemniejącego nieba, otoczone pustym polem.

Burmistrz z wielkim patosem otworzył bramę i wprowadził gości z Góry Zamkowej do środka.

— Drzewo Słońca rośnie po lewej — powiedział głosem drżącym z dumy. — Drzewo Księżyca zaś po prawej.

Dekkeret zauważył, że Drzewa były migdałecznikami, największymi, jakie kiedykolwiek widział, olbrzymami swojego gatunku i bez wątpienia były bardzo stare. W czasach Lorda Kolkalli też mogły być imponujące.

Widać było, że ogromne drzewa dożywają kresu swoich dni.

Jasne, charakterystyczne wzory z zielonych i białych pasów, które zdobiły pnie zdrowych migdałeczników, wypłowiały i przypominały zamazane, bezkształtne plamy. Grube, wysokie pnie niepokojąco się wyginały, Drzewo Słońca pochylało się niebezpiecznie na południe, zaś Drzewo Księżyca w przeciwną stronę. Ich rozgałęzione korony były niemal nagie, porastała je zaledwie garść liści w kształcie półksiężyca. Erozja ziemi pod Drzewami obnażyła ich skręcone, brązowe korzenie, choć próbowano zamaskować ten fakt przyozdabiając okolicę Drzew chorągiewkami, wstążkami i stosami talizmanów. Dekkeretowi całe to miejsce zdało się smutne, wręcz żałosne.

On i Fulkari otrzymali po amulecie, które mieli dołożyć do stosu. Dokładnie o zachodzie słońca mieli podejść i oddać je Drzewom, które mogły odpowiedzieć — przy tych słowach burmistrz bezczelnie puścił oko — przepowiednią. Mogły też milczeć.

Dolna krawędź słońca dotknęła rzeki. Zaczęła w niej powoli tonąć. Dekkeret czekał, wyobrażał sobie gigantyczną kulę świata, powoli obracającą się wokół osi, nieubłaganie niosąc tę okolicę ku ciemności. Słońce zniknęło do połowy. Został już tylko miedziany błysk jego górnej krawędzi. Dekkeret wstrzymał oddech. Zamarły wszystkie rozmowy. Powietrze było dziwnie nieruchome. Musiał przyznać, że wyczuwało się w tej scenie pewien dramatyzm.

Burmistrz skinął głową, dając znak, że powinni się szykować do złożenia amuletów.

Dekkeret spojrzał na Fulkari, kiedy powoli i z powagą kroczyli w stronę Drzew, on do żeńskiego, ona do męskiego. Uklękli i dodali swoje talizmany do stosów dokładnie w momencie, kiedy na zachodzie znikał ostatni błysk słońca. Dekkeret skłonił głowę. Burmistrz poinstruował go, że powinien w duchu przemówić do Drzew i poprosić o wskazówki.

Podczas gdy z nieba znikały resztki słonecznego światła, wokół panowała absolutna cisza. Nikt z towarzyszących im mieszkańców Shabikant nawet nie westchnął.

W tej ciszy Dekkeret, zdumiony, stwierdził, że faktycznie coś słyszy. Był to rdzawy, chrzęszczący dźwięk, tak cichy, że ledwo słyszalny; dźwięk, który mógł dochodzić spomiędzy korzeni Drzew, przed którymi klęczał. Czy to wielkie, stare Drzewo chwiało się w pierwszym powiewie wieczornej bryzy? A może wyrocznia — jak to możliwe? — jednak przemówiła, przekazała nowemu Koronalowi kilka sylab niezrozumiałej mądrości.

Spojrzał znów na Fulkari. Miała dziwny wyraz oczu, jakby też coś usłyszała.

Wtedy Kriskinnin Durch przerwał ciszę radosnym, donośnym klaskaniem.

— Doskonale, mój panie, doskonale! Drzewa przyjęły twoje podarunki i mam nadzieję, że przekazały ci swoją mądrość. Zaszczyt to dla nas, że po tylu latach Koronal oddaje hołd naszym wspaniałym drzewom! Cóż za niezwykły zaszczyt!

— Niczego nie słyszałeś, prawda? — zapytała po cichu Fulkari, kiedy odchodzili od Drzew.

Słyszał? Nie. Nie. Postanowił, że absolutnie nic nie słyszał.

— Słyszałem mamrotanie wiatru — powiedział. — I może jakby ruch korzeni. Ale przyznasz, że to było bardzo dramatyczne. Nawet odrobinkę straszne.

— Tak — powiedziała Fulkari. — Straszne.

7

— Dziś szable? — zapytał zdumiony Audhari, wchodząc do sali treningowej, w której dwa razy w tygodniu spotykał się z Keltryn na ćwiczeniach fechtunku. — Nigdy wcześniej nie pojedynkowaliśmy się na szable.

— Dzisiaj zaczniemy — oświadczyła Keltryn głosem twardym z gniewu.

Przyszła na salę pięć minut wcześniej, żeby wybrać broń i przyzwyczaić się do jej większej długości i wagi. Septach Melayn twierdził, że jest za lekko zbudowana, żeby walczyć szablą. Pewnie miał rację. Kilka razy spróbowała, szło jej kiepsko, później już nie uczestniczyła w ćwiczeniach z szablami.

Dzisiaj jednak nie miała ochoty na eleganckie pozy i stroje do walki rapierem. Miała ochotę na dużą broń. Chciała ciąć, siec i miażdżyć, ranić i, jeśli będzie to koniecznie, zostać zranioną. Nie miało to nic wspólnego z Audharim. Wynikało to z jej wściekłego gniewu na Dinitaka, który wzbierał, aż nie mógł się w niej już pomieścić i tego dnia kierował wszystkimi jej działaniami.