Zdumiewająca rzecz, która się wtedy wydarzyła, nie była wcale zabawna. W połowie recytacji formułek mag przestał się uśmiechać, przerwał zaśpiew i zasłonił sobie usta dłonią, jakby zrobiło mu się niedobrze. Wytrzeszczył na Dinitaka oczy z wyrazem całkowitego szoku, przerażenia i strachu. Tak mógłby patrzyć na kogoś, kto właśnie okazał się być nosicielem zabójczej plagi.
— Proszę — powiedział astrolog. Jego głos ociekał przerażeniem. — Zatrzymaj swoje pięćdziesiąt wag, panie! Nie jestem w stanie określić twego horoskopu. Nie mam wyboru, muszę oddać ci pieniądze.
Wyciągnął z kieszeni szaty monety Dinitaka, złapał go za nadgarstek, rzucił mu je na dłoń i pospiesznie uciekł. Oglądał się kilkakrotnie z tym samym, przerażonym wyrazem twarzy, póki nie zniknął w tłumie.
Ogorzała twarz Dinitaka była dziwnie blada, mocno przygryzł dolną wargę. Oczy miał szeroko otwarte ze zdumienia. Dekkeret nigdy nie widział go tak wzburzonym. Dinitak wyglądał na oszołomionego gwałtownym zakończeniem rozmowy.
— Nie rozumiem — powiedział. — Jestem taki straszny? Co on zobaczył?
9
— Thastain z gościem do hrabiego Mandraliski — zaanonsował Thastain zimnookiemu Ghayrogowi, stojącemu przed budynkiem, który niegdyś był pałacem prokuratora.
Ghayrog zaszczycił go ledwie pobieżnym spojrzeniem.
— Wejść — powiedział automatycznie i przesunął się na bok.
Mimo upływu czasu Thastain wciąż nie mógł pogodzić się z faktem, że wystarczało mu powiedzieć swoje imię i już miał wstęp do wspaniałego budynku, dawnego domu Dantiryi Sambaila. Dość ciężko było mu uwierzyć, że mieszkał w Ni-moya. Dla chłopca, który dorastał w małym miasteczku zwanym Sennec, już zobaczenie Ni-moya było życiowym marzeniem. Tam, skąd pochodził, mówiło się „zobaczyć Ni-moya i umrzeć”. Zdumiewało go, że znajdował się w samym sercu najwspanialszego z miast, żył zaledwie kilkaset jardów od pałacu i mógł bez problemu wchodzić do niego i wychodzić.
— Byliście wcześniej w Ni-moya? — zapytał obcego, którego prowadził do hrabiego.
— To mój pierwszy raz — odpowiedział tamten. Miał dziwaczny akcent, którego Thastain z niczym nie kojarzył: „To móij pijerwszszy rass”. Jego dokumenty jako miejsce pochodzenia wskazywały Uulisaan. Thastain nie miał pojęcia, gdzie to mogło być. Może w jakiejś dalekiej prowincji na południowym wybrzeżu, daleko za Piliplokiem. Thastain wiedział, że mieszkańcy Piliploku mówili z dziwnym akcentem, więc może żyjący dalej na południu brzmieli jeszcze dziwaczniej.
Obcy miał bardzo niewiele cech, które nie wydawałyby się Thastainowi dziwne. W ostatnich miesiącach pojawiało się wielu dziwacznych typów, którzy mieli jakieś sprawy do Mandraliski. Zadanie Thastaina polegało na spotykaniu się z nimi w kwaterach, w których ich umieszczano, prowadzeniu ich do centrum dowodzenia Ruchu, położonego przy ulicy Gambiteran, sprawdzaniu ich dokumentów i zabieraniu do pałacu na spotkanie z hrabią. Przyzwyczaił się już do widoku przeróżnych typów spod ciemnej gwiazdy, ludzi, którzy ewidentnie poruszali się po dziwnych, słabiej oświetlonych peryferiach społeczeństwa. Mandralisca bardzo chętnie widywał takich ludzi. Jednak ten obcy był najciekawszy z nich wszystkich.
Był niezwykle wysoki i chudy, wyglądał wręcz mizernie i nosił dziwaczny strój: ciężką, czarną, grubo wypchaną pierzem kurtkę narzuconą na lekką tunikę z jedwabiu w kolorze spranej zieleni. Wyraz jego oczu też był szczególny, zarazem arogancki i niepewny. Szczególne były też same oczy, żółtawe tam, gdzie powinny być białka i z niesamowicie fioletowymi tęczówkami. Niezwykła wreszcie była jego twarz, szeroka, blada, z małymi oczkami, noskiem i ustami dziwacznie stłoczonymi pośrodku. Szczególnie garbił ramiona, tak że prawie dotykały mu uszu. Specyficznie chodził, jakby bał się, że jego głowa w każdej chwili może oddzielić się od szyi. No i to jego imię: Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp. Co to za imię? Wszystko w tym człowieku było tajemnicze. Zadanie Thastaina nie polegało jednak na ocenianiu gości Mandraliski, tylko na prowadzeniu ich do gabinetu hrabiego.
— Ni-moya to wspaniałe miasto — zauważył Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp, gdy Thastain prowadził go wzdłuż lądowej ściany pałacu. Przechodzili przez galerię, łączącą skrzydła, która miała jedno, długie okno z przejrzystego kwarcu, dające doskonały widok na wznoszące się na wzgórzach miasto. — Słyszałem o nim wiele. To jedno z najlepszych miast na świecie, myślę.
Thastain skinął głową.
— To najlepsze miasto na świecie. Nawet na Górze Zamkowej nie ma lepszego — z łatwością przestawił się w tryb bycia przewodnikiem wycieczki. W jakiś sposób łagodziło to napięcie, które budził w nim obcy. — Mieliście okazję mu się przyjrzeć? Tam, na wzgórzu, jest Muzeum Światów. Niżej, po lewej, Galeria Gossamer. Stąd ledwo widać kopułę wielkiego Bazaru, a tuż za nim Kryształowy Bulwar.
Kiedy tak pokazywał te cuda przybyszowi z daleka, czuł się niemal jak tubylec. W rzeczywistości Thastain pozostawał pod takim samym wrażeniem Ni-moya teraz, co wiele miesięcy temu, kiedy Pięciu Lordów przeniosło tutaj stolicę z pustyni Gornevon. Lubił jednak wyobrażać sobie, że jest prawdziwym dzieckiem tego wielkiego miasta, sprytnym, znającym świat i obytym.
Kiedy dotarli do końca kwarcowej galerii, Thastain skręcił w lewo i ruszył zadaszonym przejściem, które miało ich zaprowadzić na rzeczną stronę pałacu, należącego do Mandraliski.
— Idziemy tędy — powiedział do obcego, który skręcił w kierunku prywatnych komnat jego lordowskiej mości Gavirala. Oficjalnie, pałac prokuratora był teraz rezydencją Gavirala, ale Mandralisca zajął na własny użytek południowe skrzydło, z którego roztaczały się najlepsze widoki na rzekę. Był taki czas, kiedy Pięciu Lordów traktowało Mandraliskę jak służącego, ale już się skończył. Thastainowi zdawało się, że teraz to Mandralisca wydaje rozkazy, a Pięciu Lordów robi to, co im rozkaże.
Na końcu przejścia czekał na nich inny strażnik. Był to Skandar, nikt inny, jak dawny prześladowca Thastaina, Sudvik Gorn, który tak utrudniał mu życie podczas wyprawy na południe i palenia twierdzy pana na Vorthinar. Teraz Thastain ledwo zaszczycił go spojrzeniem. Czas sprawił, że Thastain wyrósł na jednego z członków najbliższego towarzystwa hrabiego Mandraliski, a Sudvik Gorn był tylko strażnikiem na korytarzu.
— Gość do hrabiego — powiedział Thastain. A do Vitheyspa Uuvitheyspa Aavitheyspa rzekł znowu: — Idziemy tędy — wskazał spiralną rampę, prowadzącą na oszałamiające, wielokrotnie zakręcające schody, które prowadziły wysoko w górę.
Z początku Thastain bał się, że nigdy nie nauczy się poruszania po pałacu prokuratora. Ale teraz, choć był ogromny, chłopak po kawałku nauczył się jego rozkładu.
Kiedy po raz pierwszy zobaczył go z rzeki, wydał mu się tak olbrzymi, jak wyobrażał sobie zamek Koronala, ale teraz już wiedział, że sporą część swojej wysokości pałac zawdzięcza lśniąco białej platformie, która wynosiła go wysoko ponad poziom wybrzeża. Mnogość zewnętrznych galerii i klatek schodowych nadawała mu wygląd niedostępnego labiryntu, ale było to mylące wrażenie. Sam budynek, składający się z połączonych pawilonów, balkonów i ganków, był bezdyskusyjnie olbrzymi, ale jego plan był niezwykle logiczny i Thastain szybko opanował trasy, które przez niego prowadziły.