Выбрать главу

Mandralisca urządził sobie biuro we wspaniałej komnacie, tej samej, z której Dantirya Sambail swego czasu władał jak król całym Zimroelem. Prokurator nie żył już od ponad dwudziestu lat — dłużej, niż Thastain był na świecie — ale obecność tego wielkiego człowieka wciąż zdawała się wypełniać pokój. Splendor błyszczącej podłogi, wykonanej z polerowanego, różowego marmuru inkrustowanego jakimś czarnym kamieniem w oszałamiające, wirujące wzory; wielkie, lśniące biurko w kształcie półksiężyca, zrobione z karmazynowego jadeitu i oślepiająco białe futra stitmojów wiszące na ścianach — wszystko to było dowodem osławionej miłości prokuratora do luksusu.

Cała wychodząca na rzekę ściana komnaty była jedną bańką kwarcu najwyższej jakości, przezroczystego jak powietrze. Widać przez nią było rozległy zakręt rzeki, która w tym miejscu była tak szeroka, że wzrok ledwo sięgał do zielonych przedmieść po jej drugiej stronie. Sznur dużych, kolorowych łodzi obładowanych pasażerami i towarem spokojnie płynął wzdłuż głównego prądu rzeki. Pod samym oknem stał, rozciągnięty na sporym dystansie wzdłuż nabrzeża, rząd budynków z kolorową dachówką i skomplikowanymi mozaikami na ścianach, lśniącymi w południowym słońcu. Były to skromne punkty celne, przebudowane przez Dantiryę Sambaila za wiele tysięcy rojali, by cieszyły oko, kiedy patrzył na nie z góry.

Hrabia Mandralisca siedział za biurkiem, gdy wszedł Thastain. Trzymał obok łokcia niewielki hełm z metalowej plecionki, z którym nigdy się nie rozstawał. Towarzyszyło mu dwóch ludzi, którzy byli przy nim zawsze: po lewej, grzebał w dokumentach niewysoki, krzywonogi adiutant Jacomin Halefice, po prawej stał Suvraelczyk z rozbieganymi oczkami, Khaymak Barjazid, który zaprojektował i zbudował Mandralisce jego hełmy umysłu.

My trzej jesteśmy jedynymi osobami na świecie, którym hrabia Mandralisca ufa, pomyślał Thastain. Na tyle, na ile ufa komukolwiek.

— No proszę — powiedział Mandralisca z fałszywą serdecznością, którą lubił udawać. — Toż to diuk Thastain. Kogo mi tym razem przyprowadzasz, mój dobry diuku?

Dawno temu, w pierwszych tygodniach służby Thastaina dla hrabiego Mandraliski, kiedy był zaledwie nieopierzonym chłopcem z prowincji, hrabia z właściwym sobie czarnym humorem, który często wydawał się wręcz groźny, nadał mu honorowy tytuł szlachecki hrabiego Sennec i Horvenar. Od tego czasu często zwracał się do chłopca „hrabio Thastainie”. Nie miało to żadnego znaczenia, było tylko kolejnym przykładem kpiącego, sardonicznego poczucia humoru Mandraliski. Thastain nie czuł się tym obrażony. Mandralisca miał już taki styl, zimny, okrutny, zawsze kapryśny. Thastain szybko przyzwyczaił się, że dla hrabiego chłód, okrucieństwo i kapryśność były po prostu dobrymi sposobami na podtrzymanie autorytetu. Nie mógł sprawić, żeby go kochano, lecz wywoływanie strachu swoją nieprzewidywalnością było równie efektywne.

Później Mandralisca zaczął nazywać Thastaina diukiem. Chłopak zastanawiał się, czy był to kolejny przejaw jego nieprzewidywalności, czy może coś innego? Może oznaczało to, że zaskarbia sobie u hrabiego większą łaskę. A może po prostu Mandralisca pamiętał tylko, że kiedyś dla zabawy nadał chłopcu z Sennec zmyślony tytuł, ale zapomniał, jaki dokładnie.

Thastain uznał, że bardziej prawdopodobne było drugie wytłumaczenie. Miał wprawdzie powody, by uważać się za jednego z bardziej zaufanych ludzi Mandraliski, ale wiedział, że głupio byłoby wierzyć, że znaczy dla hrabiego więcej niż skórzane buty albo sztućce, którymi jadł kolację. Thastain doskonale zdawał sobie sprawę, że jest tylko czymś, z czego Mandralisca korzysta. Jedyną osobą naprawdę ważną dla hrabiego był sam hrabia.

— To Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp — oświadczył Thastain, z trudem wypowiadając skomplikowane imię, choć bardzo starał się przedłużać podwójne głoski tak, jak czynił to obcy. — Z Uulisaan.

— Ach. Z Uulisaan — powtórzył Mandralisca, z prawdziwą przyjemnością wsłuchując się w to słowo. Przez moment zdawał się być pogrążony w zadumie. — Drogi diuku, czy wiesz, gdzie znajduje się Uulisaan?

Thastain zachowywał kamienną twarz. Nazywanie diukiem zaczęło go irytować.

— Nie mam pojęcia, ekscelencjo.

Mandralisca spojrzał na Vitheyspa Uuvitheyspa Aavitheyspa, który stał zgarbiony w progu łukowych drzwi w tej swojej dziwnej, zgarbionej, sztywnej pozycji.

— To w Piurifayne, prawda, przyjacielu? W południowo-zachodniej części prowincji, niedaleko Gongharów?

— Zgadza się, milordzie Mandralisco — odparł Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp.

Piurifayne?

To słowo uderzyło umysł Thastaina jak ognisty miecz. Piurifayne było prowincją Metamorfów, Zmiennokształtnych, rasy, która rządziła planetą przed przybyciem pierwszych ludzkich osadników. Tak, Piurifayne. Nikt się tam nie zapuszczał, ale wszyscy o niej słyszeli. Był to dziki, pierwotny las deszczowy w centralnym Zimroelu, leżący pomiędzy górami interioru i rzeką Steiche, miejsce, gdzie Zmiennokształtni zmuszeni byli żyć przez ostatnie siedem tysięcy lat. Lord Stiamot zamknął ich w rezerwacie, kiedy pokonał ich na Wielkiej Wojnie i tam pozostali, tajemniczy i obojętni. Żyli w zupełnej izolacji od innych ras, które skolonizowały planetę i budziły ich lęk.

Jakim cudem ten człowiek mógłby pochodzić z Piurifayne? Tam nie mieszkał nikt poza Zmiennokształtnymi, a im pradawne prawo zabraniało opuszczać rezerwat, choć powszechnie wiadomo było, że i tak to robili, pod postacią ludzi albo Ghayrogów i załatwiali swoje tajemne sprawy w miastach świata.

To mogło tylko oznaczać…

— Teraz rozumiesz, mój dobry diuku? — zapytał Mandralisca, uśmiechając się do Thastaina lodowato. Potem zwrócił się do Vitheyspa Uuvitheyspa Aavitheyspa: — Przyjacielu, może wygodniej ci będzie przyjąć inną formę…

— Jeśli tutaj będę bezpieczny… — powiedział Metamorf, rzucając szybkie spojrzenie Thastainowi, Jacominowi Halefice’owi i Khaymakowi Barjazidowi.

— To moi koledzy — oświadczył łaskawie Mandralisca. — Nie obawiaj się.

Po tym zapewnieniu Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp natychmiast zaczął porzucać ludzką formę.

Thastain nigdy nie wiedział nic podobnego. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek to zobaczy. Jak niemal wszyscy, których znał, bał się Zmiennokształtnych. To były przerażające, pradawne stwory, niepojęte, niepoznawalne, kryjące się w swojej dżungli, przepełnione trującą urazą do ludzi, którzy odebrali im ich świat i planujące kto wie jaką ostateczną zemstę. Świadomość, że przebywa w jednym pokoju z czymś takim napawała go przerażeniem.

Pomimo to patrzył ze zdumieniem, nie mogąc odwrócić wzroku od Metamorfa, który wił się i drżał w swoim dziwacznym, niedopasowanym stroju jak gad próbujący zrzucić skórę. Jego dziwaczna twarz zrobiła się jakby miękka, rozmazana i pozbawiona rysów — rysów, które teraz dosłownie płynęły — a ramiona rozpoczęły swój własny, dziwaczny taniec, szarpanymi ruchami próbując ustawić się pod właściwym kątem do kręgosłupa.

Minęło parę chwil i transformacja była skończona. Mężczyzna, którego przyprowadził Thastain zniknął, zastąpiony przez zupełnie inną istotę. Była delikatna, kanciasta, o długich kończynach, ziemistej, zielonkawej skórze, skośnych oczach pozbawionych źrenic, ostrych kościach policzkowych, ustach jak szczelina i maleńkim, niemal niewidzialnym nosie.

Metamorf. Zmiennokształtny.

Thastain wciąż nie mógł w to uwierzyć. Stwór z zakazanego Piurifayne stał ledwo o kilka stóp od niego. Tutaj, w gabinecie hrabiego Mandraliski, na jego wyraźne życzenie.