Выбрать главу

Fulkari słusznie powiedziała, że ktoś musiał być pierwszym Pontifexem. Niech więc nazywa się Dvorn. Nigdy nie przyszło Dekkeretowi do głowy, że gdzieś w zachodnim Alhanroelu może istnieć grób Dvorna, że znajdowały się w nim relikwie pierwszego Pontifexa (mówili, że to kilka zębów, kostka czy dwie palca, a nawet, mimo upływu trzynastu tysięcy lat, włosy!) i że mieszkańcy okolicy czcili go niemal jak boga.

A jednak — Koronal Lord Dekkeret był w Kesmakuran, stał przed rzekomym grobem Pontifexa Dvorna i szykował się do stanięcia przed posągiem pradawnego monarchy, by pokornie poprosić pierwszego Pontifexa o błogosławieństwo dla swoich rządów.

Czuł się potwornie głupio. Prestimion nigdy mu nie powiedział, że bycie królem wiązało się z podróżowaniem po świecie i klękaniem przed prowincjonalnymi bożkami, świętymi, wróżebnymi drzewami i innymi fantastycznymi idiotyzmami i błaganiem o litość przedmiotów. Był zły, że Zeldor Luudwid go do tego zmusił. Teraz jednak nie mógł się wycofać. Jako Koronal miał obowiązek uczestniczyć w wierzeniach i rytuałach swoich poddanych za każdym razem, gdy decydował się opuścić schronienie na Górze Zamkowej i wejść między nich. Nieważne, jak głupie zdawały mu się te wierzenia.

Grób był głęboką, sztuczną jaskinią, wyrzeźbioną nie wiadomo jak dawno temu w boku sporej góry z czarnego bazaltu, położonej tuż pod miastem. Po obu stronach wejścia do grobowca do ścian przymocowane były dziwne, drewniane konstrukcje, niepokojąco podobne do klatek. Znajdowały się wysoko nad ziemią i można było ich dosięgnąć tylko z pomocą drabinek z drewnianych prętów połączonych sznurem. W każdej z nich znajdowało się postawione pionowo, drewniane koło, podobne do młyńskiego.

Po łopatkach tych kół nieustannie wspinały się dwie młode kobiety, ubrane tylko w przepaski na biodrach, powodując ich nieustanne obroty. Ich smukłe, nagie ciała lśniły od potu, ale one szły nieustannie, utrzymując równe tempo, jakby stanowiły tylko część otaczającej je maszynerii. Miały wyraz twarzy lunatyczek, patrzyły daleko, w inne światy.

Poniżej, obok sznurowych drabinek, stały dwie inne kobiety, równie skąpo ubrane i czujnie przyglądały się parze pracującej na kołach. Wcześniej powiedziano Dekkeretowi, że grupa konsekrowanych kobiet w liczbie ośmiu dzień i noc utrzymywały koła w ruchu. Każda z nich szła przez całą wielogodzinną zmianę, bez przerwy na posiłek czy choćby łyk wody. Te pod drabinami były następne w kolejce, czekały w gotowości, by w porę wskoczyć na miejsce, gdyby kobiety w klatkach zmęczyły się i zawahały choć przez chwilę.

Dekkeret dowiedział się, że w Kesmakuran największym zaszczytem było służyć w kole. Każda młoda mieszkanka miasta pragnęła, by wybrano ją na rok do tego zadania. Rytuał ten był, jak mu powiedziano, nieustanną modlitwą do Pontifexa Dvorna, błaganiem, by zechciał zachować spokój we wspólnocie, którą stworzył. Najmniejsza przerwa w nieustannej wspinaczce tych kobiet mogła zagrozić losom całego świata.

Dekkeret nie zatrzymał się długo, by obserwować tę niesamowitą modlitwę. Przyszła pora, by wszedł do grobowca. Sześciu Strażników Grobu — nie nazywali się kapłanami — otoczyło go, trzech po lewej, trzech po prawej stronie. Byli dużymi mężczyznami, niemal tak dużymi, jak sam Dekkeret i nosili czarne szaty ze szkarłatną lamówką, kolory Pontyfikatu. Byli braćmi, mieli od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu lat. Łączyło ich takie podobieństwo, że Dekkeret miał trudności z zapamiętaniem, który z nich jest który. Odróżniał Głównego Strażnika od pozostałych, ponieważ niósł on ozdobny wieniec, który Dekkeret miał złożyć przed posągiem Dvorna.

Sam na tę okazję założył oficjalne szaty Koronala i niewielki, złoty diadem, który służył mu w tej podróży zamiast prawdziwej korony rozbłysku gwiazd. Fulkari i Dinitak nie mogli pójść z nim do grobowca, spojrzał na nich, kiedy szykował się do wejścia i był im wdzięczny, że mieli twarze zastygłe w wyrazie całkowitej powagi. Jedno mrugnięcie Fulkari albo pełen sceptycyzmu grymas Dinitaka zniszczyłby natychmiast powagę, którą Dekkeret z najwyższym trudem zachowywał.

Wszedł do grobowca przez imponującą, prostokątną bramę, wysoką na przynajmniej dwadzieścia stóp i szeroką na trzydzieści. Pod nogami leżał słodko pachnący dywan z czerwonych płatków. Nad ich głowami latały tuziny dryfujących żarników, zalewające wszystko łagodnym, zielonkawym światłem, które wydobywało ze ścian skomplikowane, ozdobne reliefy. Dekkeret zgadywał, że przedstawiają one sceny z życia Dvorna: jego wojskowe tryumfy, koronację na Pontifexa, wyniesienie Barholda do rangi Koronala. Wyglądały na dobrze wykonane i Dekkeret żałował, że nie może się im lepiej przyjrzeć, ale sześciu strażników maszerowało wokół niego i uznał, że najlepiej będzie zrobić to samo. Widział więc tylko tyle reliefów, ile udało mu się uchwycić kątem oka.

Wtedy właśnie sam Dvorn stanął przed nim w całym swoim majestacie i wielkości — kolosalna figura z kremowego marmuru, stojąca w wielkiej niszy z tyłu jaskini.

Podobizna siedzącego Pontifexa była wysoka na dziesięć stóp, może więcej. Siedział w szlachetnej pozie, z lewą ręką na kolanie, a prawą uniesioną i skierowaną w stronę wyjścia z jaskini. Jego twarz miała wyraz ogromnego spokoju i łagodności. Nie była zaledwie twarzą króla, lecz boga. Jej pogodne, uśmiechnięte rysy były idealne, spokojne, dające spokój i ukojenie.

Dekkeret pomyślał, że to absolutnie wspaniała rzeźba. Był zaskoczony, że poza tą okolicą tak niewiele się o niej mówiło.

W ten sposób można by przedstawić twarz Bogini, gdyby tylko jakiś artysta postanowił uznać ją za człowieka, a nie abstrakcyjnego i wszechwiedzącego ducha stworzenia. Nikt nigdy nie próbował tak dosłownie podejść do tego tematu. Czy nieznany twórca tej rzeźby miał właśnie to na myśli: czy chciał pokazać Dvorna jako boga? Niewątpliwie w boskim spokoju, który artysta nadał rysom Pontifexa Dvorna, było coś niemal świętokradczego.

Po obu stronach wielkiej rzeźby znajdowały się dwie nisze, umieszczone wysoko w ścianie jaskini i zawierające duże, okrągłe misy z jasnego jak lustro, polerowanego agatu. Dekkeret podejrzewał, że były to naczynia, w których przechowywano relikwie Pontifexa Dvorna, włosy, zęby i kości palca. Postanowił o to nie pytać.

Główny Strażnik podał Dekkeretowi wieniec. Wykonany był z suchych trzcin w kilku kolorach i o różnych teksturach, splecionych razem tak, że tworzyły niesamowicie skomplikowany wzór, taki, którego stworzenie musiało trwać wiele godzin. Co cztery cale plecionka łączona była cienkimi, metalowymi obręczami ozdobionymi napisami w dawnym alfabecie, którego Dekkeret nie znał. Miał umieścić wieniec w płytkim otworze, wyrzeźbionym w podłożu jaskini przed samym posągiem i podpalić go pochodnią, którą poda mu Główny Strażnik. Później, kiedy wieniec płonął, miał klęknąć, wejść w stan kontemplacji i oddać swoją duszę w opiekę wielkiego założyciela Pontyfikatu.

To będzie dość dziwne, jak na kogoś, kto nie wierzy w rzeczy nadprzyrodzone. Ale w uszach Dekkereta rozbrzmiewały słowa Prestimiona, wypowiedziane, gdy stali w rozległej sali tronowej w głębi Labiryntu:

„W oczach piętnastu miliardów ludzi, którymi rządzimy, jesteśmy uosobieniem wszystkiego, co święte. Sadzają nas na tych jarmarcznych tronach i kłaniają się nam, a kim my jesteśmy, żeby im odmówić, skoro tak nam to ułatwia rządzenie tą planetą? Pomyśl o nich, Dekkerecie, kiedy tylko będziesz odprawiał jakiś absurdalny rytuał albo wspinał się na przesadnie ozdobne siedzisko. Wiesz, że nie jesteśmy tylko prowincjonalnymi paniczykami. Jesteśmy podstawowymi trybami tego świata”.