Выбрать главу

Niech i tak będzie, pomyślał Dekkeret. To było dzisiejsze zadanie Koronala Lorda Majipooru. Nie będzie go kwestionował.

Położył wieniec w otworze, przyjął pochodnię z rąk Głównego Strażnika i czubkiem płomienia dotknął krawędzi trzcin.

Ukląkł. Pochylił głowę przed posągiem.

Strażnicy cofnęli się i zniknęli w cieniu za jego plecami. Dekkeret szybko przestał być świadom ich obecności. Nawet nieustanne stukanie modlitewnych kół przy wejściu do jaskini, które słyszał jeszcze przed chwilą, zniknęło z jego świadomości.

Był sam z Pontifexem Dvornem.

A teraz co? Ma się modlić do Dvorna? Jak mógł to zrobić? Dvorn był mitem, postacią z baśni, z wczesnych pieśni „Księgi Zmian”. Nawet we własnych myślach Dekkeret nie umiał się zmusić do modlenia się do mitu. W ogóle był nienawykły do modlitwy.

Tak, wierzył w Boginię. Jak mógłby nie wierzyć? Był synem swojej matki. Ale nie była to bardzo głęboka wiara. Jak wszyscy — może nawet Mandralisca — w rozmowach wspominał o Bogini i dziękował jej za łaski. Ale to była część sposobu mówienia. Dla Dekkereta Bogini była wielką siłą sprawczą kosmosu, potęgą odległą i niezrozumiałą, która pewnie nie zwracała uwagi na drobne, indywidualne prośby jakichkolwiek stworzeń. Ani modlitwa Koronala Majipooru, ani przerażone wycie wystraszonego bilantoona, ściganego po lesie przez głodnego haigusa nie poruszały szczególnej łaski Bogini, która stworzyła wszystkie istoty w celu niezrozumiałym dla śmiertelników i pozostawiła je, by same znajdowały sobie drogi przez życie, póki nie nadeszła godzina, gdy były wezwane do Źródła.

Pomimo to… czuł, że coś tu się dzieje… coś dziwnego…

Wieniec palił się drżącymi, niebieskimi płomieniami i wydzielał skręcone wstęgi ciemnego dymu. Nozdrza Dekkereta wypełnił słodki zapach, przypominający mu aromat bladozłotego wina ze Stoienzar. Wdychał go głęboko. Sądził, że to powinien zrobić. Kiedy dym rozchodził się po jego płucach, Koronal poczuł gwałtowny zawrót głowy.

Przez wydawało się nieskończony, bezczasowy moment patrzył w spokojną, kamienną twarz, która unosiła się nad nim. Patrzył w tę cudowną twarz, patrzył, patrzył, patrzył. I nagle poczuł, że musi zamknąć oczy.

Zdawało mu się, że słyszy w głowie głos, który nie przemawiał słowami, lecz wzorami odczuć. Dekkeret nie umiał przełożyć ich na zdania, ale wiedział, że mimo to kryje się w nich znaczenie i niewątpliwie przepowiednia. Ktokolwiek, cokolwiek do niego teraz przemawiało, rozpoznało w nim Dekkereta z Normork, Koronala Lorda Majipooru, który pewnego dnia zostanie Pontifexem, spadkobiercą Dvorna.

Opowiadało mu o wielkiej pracy, która go czeka. Mówiło, że na koniec tej pracy jest mu przeznaczone przekształcić świat, wprowadzić zmianę niemal tak wielką, jak ta, której dokonał Dvorn, kiedy ustanowił system Pontyfikatu. Szczegóły tej zmiany nie były jasne. Ale to on, nie kto inny, mówił głos, Dekkeret z Normork, wprowadzi tę wielką przemianę.

Przez umysł płynęło mu czyste objawienie. Jego moc była wszechogarniająca. Dekkeret pozostawał w bezruchu może przez tygodnie, może miesiące, a może lata, pochylony w ukłonie przed posągiem i pozwalał, by napełnił jego duszę.

Po pewnym czasie potęga głosu zaczęła słabnąć. Nie znajdował już sensu w swoich doznaniach. W jakiś sposób pozostawał w kontakcie z posągiem, ale emanowało z niego tylko odległe echo, które odbijało się w mózgu Dekkereta, bum, bum, bum. Był to emfatyczny, potężny, w jakiś sposób znaczący dźwięk, ale nie niósł znaczenia, które dałoby się odcyfrować. Pojawiał się coraz rzadziej, aż w końcu zaniknął.

Dekkeret otworzył oczy.

Wieniec spalił się prawie całkowicie. Wąskie, metalowe pierścienie, które go spajały, leżały teraz rozsypane wśród cienkich, kwaśno pachnących nici popiołu.

Bum. Jeszcze raz. I po chwili, znów, bum. Potem już nie. Ale Dekkeret pozostał tam, gdzie był, klęczał przed posągiem Dvorna, nie mógł, a może nie chciał jeszcze wstawać.

To wszystko bardzo dziwne. Przyszedł tutaj, czując się jak idiota, który bierze udział w jakiejś farsie, a potem, w miarę rozwoju wydarzeń, poczuł się porwany przez uczucie, które bardzo przypominało religijną ekstazę.

W miarę jak rozjaśniało mu się w głowie, myślał, jak dziwna była ta podróż przez kontynent. O zachodzie słońca być może przemówiły do niego wróżebne drzewa z Shabikant. Astrolog z targu w Thilambaluc spojrzał Dinitakowi w oczy i uciekł, przerażony. A teraz to. Tajemnica na tajemnicy, cała procesja zdumiewających znaków i przepowiedni. To go przerastało. Nagle Dekkeret chciał się wydostać, ruszyć na wybrzeże i przyłączyć się do Prestimiona, dobrego, twardego, sceptycznego Prestimiona, który wyjaśni mu to wszystko racjonalnie. Ale… ale wciąż pozostawał pod wrażeniem tego, co właśnie doświadczył, czuł się przytłoczony zachwytem, wciąż myślał o dziwnym, bezgłośnym głosie, który rozbrzmiewał mu w mózgu.

Kiedy wyszedł z jaskini, jasne było, że Fulkari i Dinitak na pierwszy rzut oka dostrzegli, iż przydarzyło mu się coś dziwnego. Szybko podeszli do niego, tak jak podchodzi się do kogoś, kto może zaraz upaść. Fulkari była zmartwiona, spytała go, co wydarzyło się w jaskini, ale odpowiedział tylko wzruszeniem ramion. Nie chciał o tym rozmawiać, nie z nią, nie z nikim. Co mógł powiedzieć? Jak mógł wytłumaczyć coś, co sam ledwo rozumiał? Nawet to nie było do końca prawdziwe. W rzeczywistości tego, co mu się przydarzyło, nie rozumiał w ogóle.

11

— To w tym pokoju — powiedział ponuro Prestimion — była główna kwatera podczas kampanii przeciwko Dantiryi Sambailowi. Dekkeret, Dinitak, Maundigand-Klimd, moja matka i ja byliśmy tutaj z hełmem Barjazidów, a wy dwaj w dżungli podchodziliście pod jego obóz. Byliśmy wtedy jeszcze młodzi, co? Teraz jesteśmy wiele lat starsi i wygląda na to, że znowu musimy toczyć tę wojnę. Żebyście wiedzieli, jak moje serce buntuje się na tę myśl! Jak gotuje ze wściekłości na tych podstępnych, potwornych ludzi, którzy nie pozwalają światu żyć w pokoju!

Zza jego pleców dobiegł głos Gialaurysa z płaskim, szerokim akcentem z Piliploku.

— Mój lordzie, zniszczyliśmy pana, zniszczymy też jego sługusów.

— Jasne, że tak. Ale jakież to ohydne marnotrawstwo, że musimy toczyć kolejną wojnę! Jakie męczące! Jakie niepotrzebne! — Prestimion uśmiechnął się słabo. — A ty, Gialaurysie, naprawdę powinieneś przestać tytułować mnie lordem. Wiem, że to siła przyzwyczajenia, ale przypominam ci, że już nie jestem Koronalem. Jeśli już musisz, właściwy tytuł to „wasza wysokość”. Pozostali już się tego nauczyli. A kiedy rozmawiamy prywatnie, wystarczy, że będziesz nazywał mnie Prestimionem.

— Bardzo mi ciężko zapamiętać te wszystkie dworskie grzeczności — wymruczał Gialaurys kwaśno. Nigdy nie umiał udawać, więc na jego szerokiej, mięsistej twarzy wyraźnie malowała się irytacja. — Prestimionie, wiesz dobrze, że mój umysł nie jest już tak bystry, jak kiedyś — z drugiego kąta pokoju rozległ się złośliwy śmieszek Septacha Melayna.

Mijał tydzień odkąd świta Pontifexa przebyła ocean z Wyspy Snu do Alhanroelu, by Prestimion mógł spotkać się z Dekkeretem. Koronal znajdował się daleko na północy. Ostatnie wiadomości donosiły, że był w pobliżu Kikil albo Kimose, ale szybko przemieszczał się w kierunku Stoien. Za dzień lub dwa do nich dołączy.