Выбрать главу

Tego popołudnia cała trójka zebrała się w jednej z mniejszych komnat apartamentu Koronala na szczycie Kryształowego Pałacu, najwyższego budynku w Stoien, wznoszącego się wysoko ponad inne budynki tego ślicznego, tropikalnego portu. Długa na dwieście stóp ściana okien dawała fenomenalny widok z każdego pokoju. Z jednej strony rozciągało się miasto z jego platformami i wieżami, z drugiej olbrzymia, błękitna i przezroczysta jak szkło Zatoka Stoien.

Znajdowali się w jednym z pokoi od strony zatoki. Prestimion spędził ostatnie dziesięć minut przy wielkim oknie, patrząc wściekle w morze, jakby chciał sięgnąć aż do Zimroelu i samym spojrzeniem zabić Mandraliskę i jego Pięciu Lordów. Zimroel jednak pozostawał daleko na zachodzie, poza zasięgiem najstraszniejszych nawet spojrzeń. Prestimion zastanawiał się, jak wysoki musiałby być budynek, który pozwoliłby widzieć na taką odległość. Podejrzewał, że co najmniej taki, jak Góra Zamkowa. Pewnie wyższy.

Z tego miejsca widział tylko wodę i wodę, wygiętą linię sięgającą w nieskończoność. Zastanawiał się, czy odległy, jasny punkt na horyzoncie mógł być Wyspą Pani, z której przybył tak niedawno. Pewnie nie. Pewnie nawet Wyspa była zbyt daleko, by dosięgnąć ją wzrokiem.

Kolejny raz myśl o rozmiarze Majipooru była dla niego ciężarem. Szaleństwem było myśleć, że tak wielką planetą może rządzić ze swoich wspaniałych tronów dwóch mężczyzn w wymyślnych strojach. Spoiwem świata była zgoda rządzonych, którzy dobrowolnie poddawali się władzy Pontifexa i Koronala. Teraz przynajmniej na Zimroelu zaczynało tej zgody brakować. Wyglądało na to, że trzeba będzie przywrócić ją siłą. Prestimion wątpił, czy coś takiego będzie można wciąż nazywać zgodą.

Od wielu dni Pontifex był w ponurym nastroju, który opuszczał go jedynie na krótkie chwile. Nie wiedział, na ile był on wywołany wysiłkiem ostatniej podróży, koniecznością przyznania się przed samym sobą, że nie jest już młody, a na ile rozpaczliwą pewnością, że nie da się uniknąć wojny.

Wybuchnie wojna.

To właśnie oświadczył swojej matce przed tygodniami na Wyspie Snu i w to wierzył każdą cząstką swojej istoty. Konieczne było wyeliminowanie Mandraliski i jego bandy, w przeciwnym razie świat się rozpadnie. Trzeba było stoczyć ostateczną bitwę ze złem, reprezentowanym przez tych ludzi i Prestimion był gotów choćby osobiście poprowadzić armię. Miał jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie. „Dekkeret jest teraz moim mieczem” powiedział lady Therissie i taka była prawda. On sam marzył o spokoju w Labiryncie. Ta myśl zdumiała go, kiedy po raz pierwszy pojawiła się w jego głowie. Ale taka była prawda, na Boginię, najprawdziwsza prawda.

Ktoś dotknął od tyłu jego ramienia, leciutko i niezwykle szybko.

— Prestimionie…?

— O co chodzi, Septachu Melaynie?

— Chciałbym zauważyć, że już czas, byś przestał gapić się w morze i odszedł od okna. Pora na wino. Może nawet na grę w kości?

Prestimion uśmiechnął się szeroko. Ileż to razy przez te wszystkie lata beztroska przyjaciela uratowała go przed wpadnięciem w przygnębienie!

— Tak, kości… Świetny pomysł. Pontifex Majipooru i jego Wysoki Rzecznik w królewskim apartamencie, na kolanach, jak chłopcy, próbujący wyrzucić potrójne oko albo rękę i widelec! Czy ktoś by w to uwierzył?

— Pamiętam — powiedział Gialaurys jakby do siebie — jak graliśmy z Septachem Melaynem w kości na barce, którą płynęliśmy w górę Glayge z Labiryntu po tym, jak Korsibar przejął tron. Wyrzuciłem właśnie podwójną dziesiątkę i spojrzałem w niebo, a tam płonęła nowa gwiazda, niebieskobiała, bardzo jasna, którą przez jakiś czas ludzie nazywali Gwiazdą Lorda Korsibara. Wtedy na pokład wyszedł diuk Svor — ależ z niego był numer! — zobaczył ją i powiedział: „Ta gwiazda jest naszym ocaleniem. Zwiastuje śmierć Korsibara i tryumf Prestimiona”. I, na Boginię, taka była prawda! Teraz ta sama gwiazda świeci jasno nad nami. Widziałem ją wczoraj wysoko w górze, pomiędzy Thouriusem i Xavialem. Gwiazda Prestimiona! To gwiazda twojego tryumfu i wciąż świeci jasno. Wasza wysokość, poszukaj jej dzisiaj, a ona przemówi do ciebie i poprawi ci nastrój — teraz patrzył prosto na Pontifexa. — Proszę cię, Prestimionie, zapomnij o smutku. Twoja gwiazda wciąż świeci.

— Jesteś bardzo miły — powiedział Prestimion łagodnie.

Był bardziej wzruszony, niż potrafił to wyrazić. W ciągu trzydziestu lat ich przyjaźni wielki, powolny, małomówny Gialaurys nie dał nigdy podobnego popisu elokwencji.

Septach Melayn nie byłby sobą, gdyby nie zepsuł tej chwili.

— Ledwo chwilę temu powiedziałeś, Gialaurysie, że twój rozum coraz gorzej pracuje. A jednak pamiętasz grę w kości, która miała miejsce pół życia temu i przytaczasz nam słowa, które wypowiedział wtedy diuk Svor. Drogi Gialaurysie, czy to nie aby pewna niekonsekwencja?

— Pamiętam to, co jest dla mnie ważne, Septachu — odparował Gialaurys. — A rzeczy, które wydarzyły się pół życia temu pamiętam lepiej, niż co jadłem na wczorajszą kolację albo jakiego koloru miałem szatę.

Po tych słowach popatrzył na Septacha Melayna tak, jakby po tych wszystkich latach bycia ofiarą jego kpin miał ochotę złapać go i przełamać na pół swoimi wielkimi łapami. Od zawsze między tymi dwoma tak się układało.

Prestimion roześmiał się po raz pierwszy od długiego czasu.

— Septachu, wino to dobry pomysł. Ale kości chyba nie.

Przeszedł przez pokój w kierunku regału, na którym stały butelki wina i po krótkim zastanowieniu wybrał kremowe, młode, złote wino ze Stoien, które starzało się tak szybko, że nigdy go nie eksportowano. Napełnił trzy kielichy i przez chwilę siedzieli w milczeniu, powoli pijąc gęste, bogate, mocne wino.

— Jeśli ma być wojna — powiedział Septach Melayn po chwili, a w jego głosie słychać było dziwne napięcie — to chciałbym cię, Prestimionie, prosić o przysługę.

— Będzie wojna. Nie mamy wyboru, musimy zniszczyć tych… te stwory.

— Dobrze więc, kiedy wojna się zacznie, chcę, żebyś pozwolił mi wziąć w niej udział.

— Mnie też — dodał szybko Gialaurys.

Te prośby w ogóle nie zaskoczyły Prestimiona.

Oczywiście, nie zamierzał ich spełnić, ale podobał mu się ogień odwagi, który wciąż tak mocno płonął w tych dwóch. Czy nie rozumieli, że czas ich walki dobiegł końca?

Gialaurys, jak wielu potężnych mężczyzn obdarzonych olbrzymią siłą fizyczną, nigdy nie słynął z delikatności czy zręczności, choć nie przeszkadzało mu to być wielkim wojownikiem. Ale, jak też często bywa z mężczyznami jego budowy, z wiekiem przytył i teraz poruszał się okropnie wolno i ostrożnie.

Septach Melayn za to, chudy jak szczapa i wiecznie zwinny, zdawał się być równie szybki i zręczny jak przed laty, jakby upływ czasu wcale go nie zmienił. Co innego jednak mówiła siatka cienkich zmarszczek wokół jego przenikliwych, błękitnych oczu, a i pośród jego osławionych, złotych loków można było znaleźć niemało siwych włosów. Ciężko było wierzyć, że mógłby wciąż dysponować tym samym błyskawicznym refleksem, który kiedyś pozwalał mu być niezwyciężonym w walce wręcz.

Prestimion wiedział, że pole bitwy nie było miejscem dla żadnego z nich, włącznie z nim samym.

Przemówił delikatnie:

— Na pewno rozumiecie, że to będzie wojna Dekkereta, nie moja czy wasza. Ale na pewno będzie zaszczycony waszą chęcią pomocy. Z pewnością zechce skorzystać z waszego doświadczenia.

Gialaurys zachichotał ciężko.

— Już widzę, jak wkraczamy do Ni-moya, ścierając w proch wszystkich wrogów! Ależ to będzie dzień, kiedy szóstkami pomaszerujemy Promenadą Rodamaunta! A ja z przyjemnością osobiście poprowadzę wojska na północ z Piliploku. Bo, oczywiście, nasza armia wyląduje w Piliploku. Dobrze wiesz, Prestimionie, co my, twardzi mieszkańcy Piliploku, myślimy o mięczakach z Ni-moya i ich wiecznym poszukiwaniu przyjemności. Jakąż radością będzie wyłamać ich mizerne bramy i wkroczyć do tego ślicznego miasta! — wstał i zaczął chodzić w kółko po pokoju, wykonując gesty tak zniewieściałe, że wywołał nimi potężny wybuch zachwyconego śmiechu Septacha Melayna. — „Moja droga, czyż udamy się dzisiaj do Galerii Gossamer, aby zakupić prześliczną szatę?” — powiedział Gialaurys groteskowo wysokim głosem. — „A potem udamy się na kolację na Wyspie Narabal. Ja po prostu uwielbiam pierś gammigammila w sosie thogni! I ostrygi z Pidruid! Och, moja droga!”