Выбрать главу

– Chcesz koksu, laluniu? – rzucił ktoś, gdy przechodziła. – Dziesięć gramów prima sort za loda.

Miała pokusę, by się odwrócić i wymierzyć mu cios prosto w twarz, ale to nie był dobry moment, żeby zwracać na siebie uwagę.

– Patrz!

Margot podniosła głowę. Stary ford fiesta wyjechał z alei przed liceum na drogę i ruszył w kierunku miasta. Samochód Davida… Minął ich. Na siedzeniu obok Davida zobaczyli Sarah, z tyłu Virginie. Elias zapalił silnik i auto wolno ruszyło, rozgarniając maską krzewy, które zagradzały drogę i częściowo ich zasłaniały.

– Nie boisz się, że nas zauważą?

Spojrzał na nią rozbawiony.

– Cóż, istnieje pewne ryzyko. Nigdy wcześniej tego nie robiłem. Ale mnóstwo razy widziałem, jak robi to Clint Eastwood, myślisz, że to coś pomoże?

Wzruszyła ramionami. Uśmiechała się, ale w głębi duszy była skrajnie zdenerwowana.

– Nie sądzę, żeby się spodziewali, że są śledzeni – ciągnął

uspokajającym tonem, jakby wyczuwał jej nerwowość. – I na pewno są o wiele bardziej zajęci dyskusją i rozmową na temat swojego słynnego spotkania.

– Kręgu…

– Kręgu – potwierdził. – Psiakrew, to brzmi jak nazwa jakiegoś tajnego stowarzyszenia, masonów, różokrzyżowców albo Skull and Bones.

Masz jakiś pomysł, co by to mogło być?

– Zostawiłeś mi kartkę, na której napisałeś, że wiesz, co to jest.

– Nigdy tak nie napisałem, napisałem „odkryłem”.

– Jak to?

– Później ci wytłumaczę. – Zignorował jej pełne wściekłości spojrzenie. – Po raz kolejny jestem szczęśliwy, że futbol mnie nie kręci – powiedział, po czym skupił się na prowadzeniu. – Znasz tę praktykowaną przez Rzymian zabawę piłką, która nazywała się sferomachia?

– To jest motyl – odpowiedziała.

– Jak to?

Sphaeromachia gaumeri. Jesteś pewien, że oni nie uważają?

Zapomniałeś, że raz o mało nas nie nakryli w labiryncie? Wiedzą, że są obserwowani…

Spojrzał na nią pół żartem, pół serio, wzruszył ramionami i znowu skoncentrował się na drodze.

Servaz schodził po stopniach werandy. Powietrze było coraz cięższe.

Przeszedł przez polanę. Jego jeep był zaparkowany nieco dalej. Szedł w jego kierunku, kiedy nagle coś zauważył. Jakąś białą plamę w zaroślach po lewej stronie.

Zmienił kierunek i ruszył w tamtą stronę, rozgarniając chaszcze.

Mały kawałek jasnej tektury na plastikowej tyczce wbitej w ziemię. Ktoś – zapewne któryś z techników kryminalistyki – napisał na nim „niedopałki”.

Servaz zmarszczył brwi. Musieli zabrać pety do laboratorium. Tak jak te, które znalazł u Claire Diemar przy wejściu do lasu. Czy to ta sama osoba?

Ktoś śledził Claire na krótko przed jej śmiercią. Czy ten ktoś robił to samo w tym miejscu? Świadek? A może morderca? Kto to był? Co tutaj robił?

Skąd wiedział? Liczba niedopałków znalezionych u Claire mówiła o tym, ile czasu tam spędził. Wkrótce będą znali jego DNA. Ale Servaz wątpił, by ta osoba figurowała w policyjnym rejestrze.

Powoli wrócił do jeepa. Burza wciąż warczała daleko, wydawało się, że się waha, czy podejść bliżej. Servaz pomyślał o drapieżniku, który krąży wokół wiosek i którego wieczorem słychać w dżungli – o tygrysie, który czeka na stosowny moment, by przejść do ataku. Jechał powoli do końca alei, w zacienionym lesie skręcił w lewo, a kiedy znowu znalazł się na długiej, prostej drodze, ruszył w kierunku Marsac.

Ziegler z niepokojem przypomniała sobie, że tego wieczoru ma się odbyć mecz. Nagle pomyślała, że może Drissa Kanté zamierza spędzić czas w Escale na oglądaniu mundialu, tak jak prawdopodobnie osiemdziesiąt procent mieszkańców Tuluzy, albo, co gorsza, że może chce zabrać kilkoro przyjaciół na mecz do siebie – ale zobaczyła, jak wstaje, ściska kilka rąk i odchodzi sam.

Już zapłaciła rachunek. Zaczekała minutę, po czym wstała, przeszła przez plac i wróciła na parking po swój motor, mijając konsumentów i dealerów, którzy patrzyli na nią z uznaniem.

Przejechali przez Marsac i kierowali się na południe. Pireneje. W oddali, na całej szerokości horyzontu, ponad niższymi wzgórzami, pod burzowym niebem, jak europejskie Himalaje, rozciągała się zapora gór. Jechali podrzędnymi drogami przez wioski, biorąc zakręt za zakrętem. Elias starał

się zachować bezpieczną odległość od tamtych trojga i jednocześnie nie stracić ich całkiem z oczu. Włączył GPS, by mieć wyobrażenie o znajdujących się przed nimi drogach i skrzyżowaniach. Wprowadził punkt docelowy, mniej więcej, na podstawie kierunku, w jakim jechali. Kiedy okazało się, że jadą bardziej na południowy zachód niż na południe, przestawił GPS i jako tymczasowy punkt docelowy wpisał „Tarbes”.

Podobnie jak zrobił wcześniej Servaz, kiedy urządzenie wskazywało, że na odcinku kilku kilometrów nie będzie skrzyżowania, pozwalał im się oddalić, a gdy zbliżało się rozgałęzienie, przyspieszał, by mieć ich na oku.

Siedząca obok Margot podziwiała zręczność, którą wykazywał się jako kierowca i jako śledczy. Na początku roku, za sprawą tej jego grzywki zasłaniającej połowę twarzy i wiecznie nieobecnej miny, miała go za łagodnego marzyciela. Elias tymczasem nie przestawał jej zadziwiać. Nigdy się specjalnie nie rozgadywał na temat swojej rodziny, braci i sióstr (sądziła jednak, że podobnie jak Lucie Elias ma ich wiele) i Margot zaczynała się zastanawiać, czemu chłopak zawdzięcza tak wiele talentów.

Talentów, tak… Na przykład wtedy, kiedy wyjął z kieszeni klucz i otworzył nim drzwi, których nie powinien był otwierać. Albo kiedy zostawił

kartkę w jej szafce.

– Nie wiem, jak ci się udało otworzyć moją szafkę, ale zabraniam ci robić tego drugi raz – powiedziała stanowczo.

– Przyjąłem do wiadomości – odparł, ale jego czysto dyplomatyczny ton wskazywał, że powtórzy tę sztuczkę przy pierwszej nadarzającej się okazji.

– Wiesz, że jesteś dziwnym facetem?

– W twoich ustach jest to, jak się domyślam, komplement.

– Skąd wziąłeś klucz do tamtych drzwi wtedy, w nocy? – zapytała nagle.

Na chwilę oderwał wzrok od drogi.

– A jakie to ma znaczenie?

– Ile my się już znamy, ile ze sobą gadamy? Sześć miesięcy? Jakoś tak? A ja mam wrażenie, że im dłużej cię znam, tym mniej o tobie wiem.

Uśmiechnął się przewrotnie, spoglądając na drogę i na słońce, które rozbłyskiwało pod niskim sklepieniem chmur.

– Mógłbym ci odpłacić takim samym komplementem.

– Masz dużo rodzeństwa, to dlatego?

– Trzy siostry i brata.

– O co tu chodzi? Robisz z siebie marzyciela, outsidera, zatopionego w książkach i we własnych fantazjach, a na koniec okazujesz się prawdziwym detektywem, pieprzonym Jamesem Bondem.

Tym razem zaśmiał się szczerze.

– Elias, gdzie ty się tego wszystkiego nauczyłeś?

Jego uśmiech zniknął.

– Naprawdę chcesz wiedzieć?

– No.

Pokręcił głową.

– Nie, nie sądzę.

– Ależ tak!

– Miałem dziewięć lat – zaczął.

Margot wstrzymała oddech, czekając na dalszy ciąg. Zauważyła, że chłopak nagle bardzo spoważniał.

– Należałem do grupy, która się nazywała Uważni. Założył ją mój starszy brat. Byłem najmłodszy w tej drużynie, wszyscy inni byli duzi, w jego wieku. Naszym celem było nauczyć się radzić sobie samemu i przeżyć w każdych warunkach. Uważaliśmy się za pieprzonych Robinsonów, rozumiesz. Szliśmy w plener, budowaliśmy szałasy, łaziliśmy wszędzie, obserwowaliśmy i zdobywaliśmy różne umiejętności. Mój brat uczył mnie w tym czasie mnóstwa rzeczy: jak posługiwać się kompasem, jak się orientować w terenie, jak naprawić motorower, nalać benzynę, zastawiać pułapki. Powtarzał: „Elias, musisz umieć być samowystarczalny, nie zawsze będę przy tobie, żeby ci pomóc”. Czasem graliśmy w piłkę albo w rugby, bawiliśmy się w podchody, w poszukiwaczy skarbu.