Выбрать главу

to lokum, mieszkał w czteroosobowych pokojach o powierzchni dziesięciu metrów kwadratowych, a nawet pod namiotem. Siedział na krześle naprzeciwko niej. Nie ruszał się. Patrzył na nią. Widziała lęk w jego spojrzeniu. Opowiedział jej ze szczegółami o spotkaniach z „grubym człowiekiem

o

tłustych

włosach”.

Wysłuchała

go

z

uwagą

i

wywnioskowała, że tłuścioch jest detektywem. Nie była zaskoczona. W

ostatnich latach biura detektywistyczne mnożyły się w świecie, w którym gospodarka coraz bardziej zaczynała przypominać wojnę, tak że z ich usług korzystali nawet znani i bogaci przedsiębiorcy. Adwokaci reprezentujący drobnych posiadaczy, inwigilowani w prywatnym życiu, członkowie Greenpeace będący ofiarami szpiegostwa informatycznego, osobistości ze świata polityki, których mieszkania „odwiedzano”: uciekanie się do pomocy tych biur stało się praktyką, codzienną, ugruntowaną i powszechną, mimo medialnego larum wywołanego skargami ofiar i wysiłków niektórych sędziów, by w całym tym zamieszaniu zaprowadzić jakiś porządek.

Wynik: coraz więcej biur detektywistycznych i agencji ochrony proponowało swoje usługi klientom – w większości przedsiębiorstwom przemysłowym, ale nie tylko. Irène wiedziała, że w poszukiwaniu pewnych wrażliwych informacji biura te korzystają także z pomocy niektórych spośród jej kolegów, którzy nie przebierają w środkach, byleby dobrze zamknąć miesiąc: żandarmów, wojskowych, byłych członków wywiadu.

Drissa Kanté był tylko jednym spośród setek pionków wykorzystywanych przez takie biura. W rzeczywistości miała gdzieś misje, jakie Malijczyk wykonywał dla tego faceta. Interesował ją sam facet.

– Bardzo mi przykro – powiedział. – To wszystko, co wiem na jego temat.

Podał jej rysunek, który właśnie wykonał. Miał dobrą kreskę. Portret lepszy niż wszystkie szkice wykonywane przez roboty.

Podniosła na niego oczy. Drissa Kanté pocił się wielkimi kroplami.

Pot znaczył na jego ciemnej skórze ślady, które połyskiwały w blasku lampy.

Jego

oczy

o

rozszerzonych

źrenicach

lśniły

strachem

i oczekiwaniem.

– A zatem żadnego nazwiska, pseudonimu, imienia?

– Nie.

– A ten pendrive? Ma go pan jeszcze?

– Nie, oddałem.

– Okay. Niech pan spróbuje sobie przypomnieć jeszcze jakieś szczegóły. Metr dziewięćdziesiąt, sto trzydzieści kilogramów, czarne, tłuste włosy, ciemne okulary. Co jeszcze?

Zawahał się.

– Dużo się poci. Zawsze ma mokre plamy pod pachami.

Spojrzał na nią, szukając jakiejś oznaki aprobaty. Ziegler skinęła głową, by go zachęcić.

– Pije piwo.

– Co jeszcze?

Wyjął chusteczkę, by obetrzeć pot z twarzy.

– Akcent.

Uniosła jedną brew.

– Jaki akcent? Zawahał się.

– Sycylijski albo włoski.

– Jest pan pewien? Znowu się zawahał.

– Tak, mówi jak ten Mario z gry.

Nie mogła powstrzymać uśmiechu. Zapisała w notesie: Super Mario?

Sycylijczyk? Włoch?

– To wszystko?

– Mhm.

W jego oczach znowu pojawił się strach.

– To nie wystarczy, prawda?

– Zobaczymy.

Teraz Espérandieu ich słyszał. O dwoje drzwi dalej. Rozmawiali, śmiali się i prognozowali wynik. Słyszał nawet głosy sprawozdawców, którzy zapowiadali skład drużyny, przekrzykując hałas, jaki robili kibice na stadionie, i buczenie wuwuzeli. A także odgłosy stukających o siebie butelek z piwem. Psiakrew!

Zamknął teczkę. Jutro dokończy tę robotę. To może równie dobrze poczekać kilka godzin. Chciał się napić zimnego piwa i posłuchać hymnów. To był jego ulubiony moment. Już się podnosił, kiedy na jego biurku zadzwonił telefon.

– Mamy wynik porównania grafologicznego – poinformował jakiś głos.

Usiadł z powrotem. Zeszyt na biurku Claire. I notatki na marginesach wypracowania Margot… Pocieszył się, że nie tylko on pracuje tego wieczoru.

Servaz zaparkował na spokojnej ulicy. Wszystkie okna domu były ciemne.

Przez otwarte okno wpadało chłodne powietrze, przynosząc zapach kwiatów. Zapalił papierosa i czekał. Dwie godziny później czerwony spider minął go w ciszy. Na szczycie jednego z kamiennych filarów zaczęła migotać lampka, rzucając na chodnik pomarańczowe światło. Brama otworzyła się powoli. Samochód zniknął w środku.

Servaz odczekał, aż w oknach zapalą się światła, po czym wysiadł z jeepa. Niespiesznie i niemal bezgłośnie przeszedł na drugą stronę opustoszałej ulicy. Obok bramy, po drugiej stronie filara znajdowała się niewielka furtka, która otworzyła się cicho, gdy przekręcił klamkę. Kiedy szedł ścieżką w kształcie litery S między klombami, sosną i wierzbą, słyszał jedynie szum własnej krwi w klatce piersiowej. O tej porze drzewa były tylko skupiskami cienia, zatrzymującymi światło ulicznych latarni.

Olbrzymia jodła wznosiła się niczym jakiś totem, strażnik tego miejsca.

Servaz pokonał trzy betonowe stopnie i znalazł się na podwyższonym tarasie otoczonym kwiatami. Chwilami słyszał odległy dźwięk telewizora dochodzący z któregoś z sąsiednich domów. Komentarze sprawozdawców i wrzaski rozentuzjazmowanego tłumu. Mecz, pomyślał. Zadzwonił do drzwi. Usłyszał wewnątrz echo gongu. Zaczekał chwilę. Potem, choć nie słyszał zbliżających się kroków, drzwi się otworzyły. O mało nie podskoczył na nagły dźwięk głosu Van Ackera.

– Martin?

– Przeszkadzam?

– Nie, wejdź.

Francis ruszył przodem. Miał na sobie satynowy szlafrok przewiązany w pasie. Servaz był ciekaw, czy pod spodem Van Acker jest nagi.

Rozejrzał się dookoła. W środku było zupełnie inaczej niż na zewnątrz. Wszystko tu było nowoczesne. Wypucowane. Puste. Szare ściany niemal pozbawione obrazów, jasna podłoga, nieliczne meble wykonane z chromowanej stali i drewna. Rządki halogenów na suficie.

Stosy książek na schodach. Przeszklone drzwi na werandę były otwarte i z zewnątrz dochodziły odgłosy z sąsiedztwa – uspokajająca oznaka normalności, zwykłego życia, głosy bawiących się dzieci, szczekanie psów i ten sam co poprzednio dźwięk telewizora. Letni wieczór… Na zasadzie kontrastu cisza i pustka panujące w tym domu wydawały się jeszcze bardziej przytłaczające. Przemawiały językiem osamotnienia. Językiem życia nakierowanego wyłącznie na siebie. Servaz zrozumiał, że od dawna nikt tu nie przychodził. Francis Van Acker musiał zauważyć jego dyskomfort, bo włączył telewizor, ściszył głos i wsunął płytę do miniwieży.

– Chcesz się czegoś napić?

– Kawy. Mocnej, z cukrem. Dzięki.

– Siadaj.

Servaz opadł na jedną z sof w kącie przy telewizorze. Po kilku sekundach rozpoznał muzykę, która wypełniła pomieszczenie. Nokturn cis-moll. W utworze pełnym niskich tonów dało się wyczuć napięcie. Servaz poczuł ciarki wzdłuż kręgosłupa.

Francis wrócił z tacą. Odsunął leżące na ławie książki o sztuce i postawił na blacie filiżanki z kawą. Delikatnie pchnął cukierniczkę w stronę Martina. Servaz zauważył zadrapanie między jego szyją a ramieniem. Przez ekran telewizora fuli HD przedefilowały nieme reklamy, po czym policjant zobaczył reprezentację Francji, wchodzącą na boisko na drugą połowę meczu.