Выбрать главу

– Co oni tam robią?

– Jest tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć – powiedział, wsiadając z powrotem za kierownicę.

– Jak podjedziemy, żeby nas nie usłyszeli?

Wskazał koniec tamy.

– Poszukamy miejsca, gdzie będzie można ukryć auto i dalej pójdziemy pieszo. Miejmy nadzieję, że nie skończą, zanim tam dotrzemy.

Ale to by mnie zdziwiło. Po coś przejechali taki kawał drogi.

– Jak się tam dostaniemy? Znasz to miejsce?

– Nie, ale przed nami jeszcze dobre dwie godziny dnia.

Zapalił silnik i dojechali na koniec zapory. Znajdował się tam pierwszy parking. Przy wjeździe, pod małym daszkiem z sosnowych listewek ustawiono mapę okolicy. Nie dało się tu jednak ukryć samochodu. Zostawili go przy wjeździe i podeszli do mapy. Zobaczyli szlaki turystyczne: trzy spośród nich wychodziły z drugiego parkingu, tego, na którym stał ford fiesta. Oba parkingi łączyła ścieżka biegnąca mniej więcej równolegle do brzegu i drogi. Elias wskazał ją palcem i Margot przytaknęła. O tej porze i przy takiej pogodzie nie groziło im, że spotkają tam turystów. Tym bardziej, że poza saabem Eliasa na parkingu nie było żadnych samochodów.

– Wyłącz telefon – nakazał, sięgając do kieszeni po swój.

Temperatura szybko spadała. Ruszyli kamienistą ścieżką wśród sosen, które złowrogo skrzypiały na wietrze. Margot słyszała też szum fal poniżej.

Wieczorne powietrze pachniało żywicą i górskimi kwiatami, które odcinały się w półmroku jasnymi plamami. Czuć też było lekko zgniłą woń dużego zbiornika wodnego. Bita kamienista ścieżka pięła się w górę, powyżej drogi, która z kolei biegła nad brzegiem jeziora. Margot spodziewała się, że w którymś momencie szlak zacznie schodzić, by trafić na drugi parking.

Niebo zaczynało się barwić szarością i fioletem. Góry były już tylko czarną bryłą i to, co Elias nazwał „dniem”, było coraz ciemniejsze. Choć starali się iść jak najciszej, podeszwy ich butów zgrzytały na drobnych kamykach, co oczywiście napełniało Margot niepokojem. Ponieważ wokół nich panowała absolutna cisza.

Kiedy uszli około pięciuset metrów – musiała przyznać, że oszacowała ten dystans bardzo na wyczucie – Elias zatrzymał ją gestem i wskazał miejsce znajdujące się nieco dalej. Margot spojrzała na stromy brzeg w odległości około dwustu metrów od nich.

Urwisko zaczynało się poniżej drogi i opadało aż do powierzchni jeziora. Natomiast teren przy samej drodze był niemal całkowicie płaski.

Obniżał się dopiero kilka metrów dalej, tworząc skalistą skarpę najeżoną krzewami, małymi drzewkami i sosnami. Tam ich zobaczyła. Krąg…

Powinna była wpaść na to wcześniej. Jakie to proste. Zbyt proste.

Odpowiedź była tuż przed ich oczami. Popatrzyli na siebie i przykucnęli na skraju ścieżki, wśród wrzosów i trawy. Chłopak podał jej lornetkę.

Trzymali się za ręce i mieli zamknięte oczy. Margot policzyła: było ich dziewięcioro. Jedna z osób siedziała na wózku. Zauważyła też, że inna osoba stała, ale w dziwnej pozycji, jakiejś wykręconej, jakby jej nogi znajdowały się w nieco innej osi niż tułów. Wyglądało to jak puzzle złożone z obrazów kilku różnych osób, przy czym każdy element był nieco przesunięty w stosunku do innych. Na ziemi u jej stóp dostrzegła dwa połyskujące pręty: kule.

Stali w kręgu na najbardziej płaskiej części terenu, rozciągającej się między drogą a urwiskiem. Ci, którzy stali najbliżej jeziora, piętami niemal dotykali krawędzi, mając za plecami czarne masy wody.

Margot oddała Eliasowi lornetkę i spojrzała na niego w ciemności.

– Wiedziałeś – powiedziała. – Napisałeś na tamtej kartce: „Myślę, że odkryłem Krąg”. Wiedziałeś o jego istnieniu…

Odpowiedział, nie przestając patrzeć przez lornetkę.

– To był blef. Dysponowałem jedynie mapą z tym miejscem zaznaczonym krzyżykiem.

– Mapa? Gdzie ją znalazłeś?

– W pokoju Davida.

– Dostałeś się do pokoju Davida?!

Tym razem nie odpowiedział.

– A więc od początku wiedziałeś, dokąd jedziemy.

Posłał jej rozbawiony uśmieszek i Margot poczuła, że ogarnia ją złość. Elias powoli wstał.

– Chodź, idziemy.

– Dokąd?

– Spróbujemy podejść bliżej. Trochę się zorientować, co się tu dzieje.

To nie jest dobry pomysł, pomyślała. Ani trochę. Nie miała jednak wyboru. Ruszyła za nim, pokonując nierówności terenu, wśród sosen i skał. Robiło się coraz ciemniej.

David stał z zaciśniętymi powiekami. Czuł, że po jego policzkach płyną łzy.

Wieczorny wiatr stopniowo je osuszał. Mocno ściskał dłonie Virginie i Sarah. Sarah i Virginie ściskały ręce sąsiadów. Alex, tak jak Sofiane, położył kule u swoich stóp. Maud siedziała na składanym wózku inwalidzkim. Trzeba było przywieźć ją tu z vana, który stał na parkingu nie dalej niż pięćdziesiąt metrów stąd, a następnie złożyć wózek i przenieść ją jeszcze kawałek. Wszyscy wyciągali ręce w stronę sąsiadów.

Krąg został zamknięty. Jak co roku. Tego samego dnia, siedemnastego czerwca. Data wyryta w ich ciałach. Dziesięć. To była ich liczba. Okrągła. Jak Krąg. Dziesięcioro ocalonych i siedemnaście ofiar. I siedemnasty czerwca. Tak zechciał Bóg, przypadek albo przeznaczenie.

Trwając tak z zamkniętymi oczami, pozwolili, by wspomnienia wypłynęły na powierzchnię, opadły ich. Jeszcze raz mieli przed oczami tę wiosenną noc, kiedy przestali być dziećmi, a stali się rodziną. Jeszcze raz przeżywali niezwykle silne uderzenie, kataklizm, odgłosy skręcanego metalu, szyb rozpadających się na tysiące drobnych kawałków, wyrywanych z podłogi foteli, dachu i ścian miażdżonych niczym puszka w jakiejś gigantycznej dłoni. Oczyma duszy widzieli, jak niebo i ziemia wywracają się do góry nogami, owijają wokół siebie, widzieli zbyt delikatne sosny wyrywane z korzeniami z ziemi, ścinane w locie, ostre skały rozcinające blachę, ciała miotane na wszystkie strony, jak astronauci w stanie nieważkości. Widzieli szalone światła reflektorów oświetlające cały ten obłędny wir niesamowitymi rozbłyskami paniki w absurdalnym krajobrazie. Słyszeli krzyki kolegów i dorosłych. A potem syreny, głosy, nawoływania. Łopaty helikoptera nad głowami. Strażaków, którzy przyjechali na miejsce po dwudziestu minutach. W tamtym momencie autokar wisiał jeszcze dziesięć metrów nad powierzchnią jeziora, w odległości zaledwie kilku metrów od nich, chwilowo unieruchomiony na zboczu przez kilka śmiesznych krzaków i zbyt wiotkich drzew.

Widzieli chwilę, kiedy rozległ się złowieszczy trzask i ostatnie drzewa nie wytrzymały, a autokar, skrzypiąc w agonii, ześlizgnął się do jeziora i pośród krzyków tych, którzy byli jeszcze uwięzieni w środku, zniknął pod czarną powierzchnią wody. Głębina wkrótce rozbłysła blaskiem jednego z reflektorów, który świecił na dnie jeszcze przez kilka godzin.

Chciano ich stamtąd zabrać, ale wszyscy odmówili. Już byli razem i jednym głosem sprzeciwili się dorosłym, z pewnej odległości obserwując akcję ratunkową i daremne starania ratowników, aż ciała ich utopionych małych kolegów, którzy nie zostali zakleszczeni wśród blach pojazdu, wypłynęły na powierzchnię i zaczęły się unosić na wodzie mieniącej się kolorami tęczy powstałej ze sprawą jedynego reflektora, który jak oko cyklopa lśnił na dnie. Jedno, dwa, trzy, a potem cały tuzin – małe ciała wyskakiwały na powierzchnię jak piłki, a wtedy ktoś zawołał: „Zabrać mi stąd te dzieciaki, do cholery!”. Zdarzyło się to w czerwcowy wieczór, wieczór, który miał symbolizować odzyskaną swobodę, koniec roku szkolnego i początek wakacji, najbardziej ekscytujący czas w ciągu roku.