Rozgarnął ostatni krzak i znieruchomiał.
Wąwóz.
Szum rzeki narastał. Servazowi zakręciło się w głowie. Cofnął się.
Serce podeszło mu do gardła. Stał na skraju urwiska. Dwadzieścia metrów niżej między gałęziami drzew widział połyskującą w blasku księżyca wodę.
Za plecami usłyszał suchy trzask łamanej gałązki.
Już był martwy.
Miał wybór między skokiem w pustkę i roztrzaskaniem się na dole o skały a kulką w plecy. Mógł też stanąć twarzą w twarz z zabójcą.
Przynajmniej pozna prawdę. Marna pociecha. Spojrzał w dół. Trzęsły mu się nogi. Śledztwo, które prowadził przed dwoma laty zimą w górach, dostarczyło mu wielu chwil niekontrolowanego lęku, kiedy musiał się mierzyć z zawrotami głowy. Wyobraził sobie, jak spada, i znowu zrobiło mu się niedobrze. Żeby nie patrzeć w pustkę, odwrócił się w stronę krzaków. Z dwojga złego wolał kulkę.
Słyszał, że napastnik się zbliża. Jak drapieżnik. Za chwilę zobaczy twarz wroga…
Jeszcze raz rzucił okiem przez ramię, w stronę wąwozu. Zauważył, że ściana urwiska nie jest gładka. Trochę na lewo, jakieś cztery metry niżej, znajdował się mały występ, na którym rosło kilka krzaków. Miał wrażenie, że pod skałą widzi czarny cień. Nisza, naturalne zagłębienie? Servaz przełknął ślinę. A jeśli to jego ostatnia szansa? Gdyby udało mu się zejść tam i wślizgnąć się pod skałę? To bardzo utrudniłoby zadanie mordercy, który musiałby zaryzykować i pójść za nim tą samą drogą, mając wolną tylko jedną rękę, gdyż w drugiej trzymał naładowaną strzelbę. Servazowi zaś nawet dwie ręce wydawały się niewystarczające, by się utrzymać i uniknąć śmiertelnego upadku. Niemożliwe. Nie da rady tego zrobić, nawet gdy w grę wchodzi jego życie. To ponad jego siły.
Zginiesz, jeśli tu zostaniesz. Nie od zawrotów głowy, ale od kuli!
Jakiś szmer przed nim w krzakach… Nie było już czasu na rozmyślania. Przywarł płasko do zbocza, odwrócony plecami do przepaści, skupiając wzrok na skale znajdującej się kilka centymetrów od jego twarzy. Zaczął się zsuwać, czubkiem buta szukając pod sobą punktów oparcia. Szybciej! Nie ma czasu na szukanie podpórek, na nic nie ma czasu! Za kilkadziesiąt sekund jego prześladowca będzie na skraju zbocza.
Zamknął oczy i zsuwał się dalej. Pośpiech działał na niego stymulująco, ale nogi drżały zbyt mocno. Lewa stopa ześlizgnęła się. Poczuł, że spada, niesiony własnym ciężarem, sunąc klatką piersiową po chropowatej skale.
Krzyknął. Na próżno usiłował wczepić się paznokciami w grunt. Zjeżdżał
po wypukłej skale jak sanki, boleśnie zdzierając sobie skórę z nagiego brzucha i klatki piersiowej na każdym ostrym występie. Nagle poczuł na plecach uderzenie krzaków, które zakończyło jego upadek. Znalazł się na maleńkim wypłaszczeniu. Zobaczył przestrzeń pod sobą i przekręcił się na drugi bok. Podczołgał się i wślizgnął do niszy jak zwierzę.
Poszukał dłonią dużego kamienia i znalazł go. Leżał rozciągnięty pod skałą, klatka piersiowa unosiła się i opadała jak szalona.
A teraz czekam na ciebie…
No już, zejdź tu, jeśli masz odwagę.
Był cały we krwi, w ziemi, podrapany. Przerażony i rozczochrany.
Siedział w grocie jak neandertalczyk. Wrócił do pierwotnego, dzikiego stanu. Lęk i zawroty głowy powoli ustępowały morderczemu gniewowi, wściekłości. Gdyby ten drań się zbliżył, Servaz roztrzaskałby mu czaszkę kamieniem.
Nie słyszał już z góry żadnych odgłosów. Szum rzeki odbijał się od ścian wąwozu i zagłuszał wszelkie inne dźwięki. Serce Martina wciąż waliło jak oszalałe. W jego żyłach płynęła czysta adrenalina. Tamten być może był na górze i ze strzelbą wycelowaną w jego kryjówkę spokojnie czekał, aż Servaz postanowi wychylić głowę na zewnątrz. Zupełnie jak w filmie Uwolnienie. W każdym razie on by tak zrobił. Po jakiejś chwili się rozluźnił. Nie pozostawało mu nic innego, jak tylko czekać. Dopóki był w dziurze, był bezpieczny. Napastnik nie będzie ryzykował zejścia. Chciał
sprawdzić, która jest godzina, ale zegarek był potłuczony. Wyciągnął się na ziemi – może będzie musiał tu zostać wiele godzin. I wtedy nagle przyszła mu do głowy pewna myśl.
Komórka…
Wyjął telefon. Już miał zadzwonić do Samiry i wezwać ją na pomoc, kiedy uświadomił sobie, że coś się w tej całej sprawie nie zgadza. Ale co?
Zrozumiał w ciągu kilku sekund. W zderzeniu z rozwojem technologii Servaz miał czasem wrażenie, jakby wysiadł z wehikułu czasu. Jako jeden z ostatnich w swoim otoczeniu trzy lata temu kupił telefon komórkowy i to Margot pomagała mu wprowadzić nazwiska znajomych do książki telefonicznej. Bardzo dobrze pamiętał, jak razem wpisywali imię „Vincent”.
A nie „Espérandieu”.
Poszukał w kontaktach imienia zastępcy. Bingo! Dwa różne numery!
Ktoś wziął telefon bez jego wiedzy i wprowadził fałszywą nazwę kontaktu, a potem z tego numeru wysłał mu esemesa! Próbował sobie przypomnieć, kiedy zostawił telefon bez nadzoru, ale nie był w stanie trzeźwo myśleć.
Wybrał numer Samiry i powiedział, żeby szybko sprowadziła żandarmów. Już chciał ją poprosić, żeby także przyjechała, gdy nagle w jego głowie zamigotało słowo „dywersja”. A jeśli napastnik wcale nie zamierzał go zastrzelić? Żadna z kul nawet go nie drasnęła, wszystkie przeleciały w pewnej odległości. Albo ten człowiek był kiepskim strzelcem, albo…
– Zwiększ czujność! – zawołał. – I wezwij posiłki. Zadzwoń do Vincenta i powiedz mu, żeby jak najszybciej przyjechał. I przekaż żandarmom, że gość jest uzbrojony. Szybko!
– Kurwa, szefie, co się dzieje?
– Nie mam czasu na wyjaśnienia. Pospieszcie się!
Kiedy Servaz zobaczył miny żandarmów, gdy za pomocą liny i uprzęży wyciągnęli go na szczyt urwiska, uświadomił sobie, że musi wyglądać okropnie.
– Trzeba będzie wezwać karetkę – stwierdził Bécker.
– Nie jest tak źle, to tylko tak wygląda.
Przez las wrócili do domu. Strzelec zdążył uciec, ale kapitan kierujący brygadą w Marsac powiadomił telefonicznie wszystkie służby. W
ciągu niespełna godziny dom Elvisa i okolice znowu zostały opanowane przez techników, którzy przeczesywali teren, zbierali łuski i wszelkie ślady, jakie mógł zostawić zabójca.
Kiedy wszyscy zajęci byli pracą na zewnątrz i wewnątrz domu, Servaz poszedł do łazienki. Ujrzawszy w lustrze swoje odbicie, musiał przyznać, że Bécker miał rację. Gdyby mijał siebie na ulicy, przeszedłby na drugą stronę. Miał we włosach pełno ziemi, ciemne cienie pod oczami, w białku oka, które było teraz prawie czarne, popękały naczynia krwionośne.
Rozszerzone, lśniące źrenice sprawiały, że wyglądał, jakby był naćpany.
Dolna warga była rozcięta i napuchnięta. Ślady ziemi zmieszane z grudkami zaschniętej krwi układały się na jego tułowiu, szyi, ramionach, a nawet nosie w konstelację plam, punktów, pasków i zadrapań.
Choć powinien opłukać się w umywalce, zamiast tego sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów i nie przestając oglądać się w lustrze, wyjął
jednego i spokojnie podniósł do ust. Paznokcie miał czarne jak górnik. Na serdecznym i małym palcu prawej ręki brakowało paznokci. Stał tak, wpatrując się we własne oblicze i zaciągając łapczywie trzymanym w drżących palcach papierosem, aż się oparzył.