Przeniósł uwagę na budynek. Wszyscy właśnie wsiadali do samochodu. Szwajcar zostawił auto pół kilometra dalej, w lesie.
Gdyby ktoś się do niego zbliżył, uruchomiłby zainstalowany przez Hirtmanna ultraczuły alarm.
Siedząc tak w czarnej czapce na farbowanych na blond, krótko ostrzyżonych włosach, przesunął obiektyw lornetki na fasadę bursy, wolną ręką głaszcząc się po czarnej bródce. Poza oknem Margot wszystkie światła były pogaszone. Nagle w pokoju dziewczyny dostrzegł Martina, który rozmawiał z nią, żywo gestykulując. Fakt, że stał się niespodziewanym świadkiem tej małej rodzinnej sceny, napełnił go tak wielkim szczęściem i wywołał takie poruszenie, że Hirtmann był
zaskoczony. Psiakrew, czy ty się aby właśnie nie zakochujesz? Mężczyźni nigdy
ani
trochę
go
nie
pociągali.
Zakwestionowanie
własnej
heteroseksualnej orientacji było dla niego równie nie do pomyślenia, jak wyobrażenie sobie Jana Pawła II zapierającego się katolicyzmu. Jednak ten oczytany, samotny gliniarz wywoływał w nim stan w interesujący, choć dość odległy sposób przypominający zakochanie. Na tę myśl przyczajony wśród drzew Hirtmann mimowolnie się uśmiechnął.
42
JEZIORO 2
Zaparkował na skraju drogi i czekał na przyzwoitą godzinę. Dzień wstawał
powoli, wykazując przy tym cierpliwość, której jemu brakowało. Palił
papierosa za papierosem, a kiedy wyciągnął rękę do przodu, zobaczył, że drży jak liść wierzby płaczącej zanurzony w rzece. Ten obraz przypomniał
mu zdanie, którego wszyscy uczyli się na zajęciach z filozofii.
Nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki.
Pomyślał, że nigdy nie słyszał trafniejszej sentencji. Zastanawiał się, czy kiedyś kochał dziewczynę, która nie istnieje. Spojrzał na bryłę domu stojącego wśród drzew za ogrodzeniem i ból powrócił. Otworzył drzwi, wyrzucił papierosa i wysiadł z samochodu.
Szedł wzdłuż płotu aż do furtki, wszedł do środka i ruszył żwirową alejką. Poranną ciszę zmącił głośny chrzęst kamyków pod jego butami. Ale kobieta i tak nie spała. Rozpoznał to po otwartych drzwiach na szczycie schodów. Była szósta rano, po okolicy nie kręcił się żaden kot, a drzwi były otwarte na oścież. Dla niego… Musiała go zauważyć albo na niego czekała. Zastanawiał się, czy wcześnie wstała, czy może przez całą noc nie zmrużyła oka. Gotów był się założyć, że prawdziwa jest druga odpowiedź.
Od jak dawna nie sypia? Niebo wciąż było przytłaczające, powietrze ciężkie. Ale na wschodzie spod szarej warstwy chmur przebijało się słońce.
Cały ogród usłany był długimi cieniami. Jeden z nich należał do Servaza.
Policjant bez pośpiechu wszedł po schodach.
– Tutaj jestem, Martin.
Głos dochodził z tarasu. Servaz przeszedł przez rząd pokoi. Światło słoneczne wydobywało z cienia jego sylwetkę. Kobieta stała plecami do niego. Wyszedł na powietrze. Otoczona zielenią powierzchnia jeziora była nieruchoma. Z dokładnością lustra odbijała ścianę drzew rosnących na drugim brzegu i niebo. Panujący spokój robił wrażenie. Spokój pierwszych poranków świata. W tym czystym świetle nawet trawa na zboczu była bardziej zielona.
– Znalazłeś odpowiedzi, których szukałeś? – Ton, którym zadała to pytanie, był zdystansowany, niemal obojętny.
– Jeszcze nie. Ale jestem blisko.
Odwróciła się powoli i spojrzała na niego. Zmęczona, blada twarz.
Czerwone oczy, zapadnięte policzki, suche włosy. Próbował wyczytać z jej oczu jakiś przekaz, ale niczego takiego w nich nie było. Było natomiast cierpienie: to nie była Marianne, którą kochał, nawet nie ta sama, z którą niedawno uprawiał seks.
– Wypuszczą Hugona – powiedział.
– Kiedy?
– Sędzia ma wydać postanowienie dziś rano. Jutro chłopak będzie na wolności.
Pokiwała głową w milczeniu. Zrozumiał, że kobieta nie chce się ekscytować, że czeka, aż będzie trzymać syna w ramionach.
– Rozmawiałem z Francisem. Wczoraj wieczorem.
– Wiem.
– Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?
Spojrzała mu prosto w oczy. Głębokie spojrzenie, zielone i migotliwe jak las naprzeciwko. Jej wzrok był niewzruszony – ale nie głos.
– A co ci miałam powiedzieć? Że jestem ćpunką? Naprawdę sądziłeś, że ci to wszystko opowiem tylko dlatego, że się bzyknęliśmy?
Zabolało go to sformułowanie i ton, jakiego użyła.
– Co Francis konkretnie ci powiedział?
– Że… że zaczęłaś brać po śmierci Bokhy.
– Fałsz.
Rzucił jej pytające spojrzenie.
– Wygląda na to, że Francis boi się powiedzieć, by tak rzec, całej prawdy. Może obawiał się twojej reakcji. Nie jest szczególnie odważny.
– Jakiej prawdy?
– Po raz pierwszy spróbowałam narkotyków w wieku piętnastu lat – powiedziała. – Na imprezie.
Zadrżał. Piętnaście lat… Znał już wtedy Marianne, choć nie byli jeszcze razem,
– Fakt, że z niczego nie zdawałeś sobie sprawy, zawsze uważałam za jakiś cud – dodała. – Jak często się wtedy bałam, że się dowiesz, że ktoś ci powie…
– Myślę, że byłem wtedy za młody i zbyt naiwny.
– O tak, byłeś. Ale to nie wszystko: byłeś zakochany. Jak byś zareagował, gdybyś o tym wiedział?
– A ty byłaś zakochana? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
Spiorunowała go wzrokiem i Servaz przez chwilę zobaczył dawną Marianne.
– Zabraniam ci w to wątpić.
Smutno spuścił głowę.
– Narkotyki – zrozumiał nagle. – Francis już wtedy cię zaopatrywał.
Jak mogłem być tak ślepy? Do tego stopnia nic nie widzieć… przez cały ten czas, kiedy byliśmy razem.
Podeszła do niego i przysunęła twarz tak blisko, że widział wszystkie drobne zmarszczki, które z biegiem lat pojawiły się wokół jej oczu i ust, każdy motyw złożonego rysunku jej tęczówek. Zmrużyła oczy i wpatrywała się w niego.
– A więc tak uważasz? Że dlatego cię zostawiłam? Z powodu…
dragów? Taką masz o mnie opinię?
Zobaczył ciemny płomień w jej oczach. Gniew. Wściekłość. Wyrzut.
Duma… I nagle się zawstydził. Było mu wstyd za to, co właśnie robił.
– Ty idioto! Tamtej nocy powiedziałam ci prawdę. Francis był przy mnie i słuchał mnie, a ty byłeś zagubiony, odległy, byłeś gdzie indziej.
Prześladowało cię poczucie winy, wspomnienia, przeszłość. Być z tobą, znaczyło żyć z duchami twoich rodziców, z twoimi lękami, z twoimi koszmarami. Nie dawałam już rady, Martin. Pod koniec było w tobie tyle cienia, a tak mało światła. To było po prostu ponad moje siły.
Próbowałam, o tak, Bóg mi świadkiem, że próbowałam. A potem pojawił
się Francis, w momencie kiedy najbardziej go potrzebowałam. Pomógł mi się od ciebie oderwać…
– I dostarczał ci dragi.
– Tak.
– Zmanipulował cię, Marianne. Sama to powiedziałaś: ma-nipulowanie ludźmi to jego jedyny talent. I wykorzystał. Przeciwko mnie.
Znowu podniosła głowę. Stanowczość wykrzywiała jej rysy.
– Wiem. Kiedy zdałam sobie z tego sprawę, chciałam mu się odpłacić; znałam jego czuły punkt: pycha. Rzuciłam go. Odeszłam od niego, dając mu do zrozumienia, że nigdy się dla mnie nie liczył, że jest nikim. – W jej głosie było jakieś ogromne znużenie, rozbicie i poczucie winy, których korzenie sięgały daleko w przeszłość.