Выбрать главу

– Suzanne, dlaczego to zrobiłaś?

Paul Lacaze upychał rzeczy do otwartej walizki leżącej na jego łóżku.

Obserwowała go, stojąc na progu. Odwrócił głowę w jej stronę. Pod wpływem spojrzenia, jakim zmierzyła go z głębi zapadniętych przez chorobę oczu, zachwiał się, jakby uderzyła go pięścią. Jakby cała energia, która jej jeszcze pozostała, skupiła się w tym maleńkim blasku czystej nienawiści.

– Ty draniu – wycedziła przez zęby.

– Suzanne…

– Zamknij się!

Z bólem w sercu patrzył na jej zapadnięte policzki, na szarą skórę, na zęby, które wystawały spod bezkrwistych warg jak w czaszce szkieletu, na perukę.

– Chciałem ją zostawić. Chciałem zakończyć ten związek.

Rozmawiałem z nią o tym.

– Kłamca.

– Nie masz obowiązku mi wierzyć, ale taka jest prawda!

– To dlaczego nie chcesz powiedzieć, gdzie byłeś w piątek wieczorem?

Zauważył, że miałaby ochotę jeszcze choć trochę mu wierzyć… Tak bardzo chciałby ją przekonać, że ją kocha i że tego, co ze sobą dzielili, nie chciałby dzielić z żadną inną. Żeby przynajmniej tę wiedzę zabrała ze sobą. Chciałby jej przypomnieć dobre chwile, wszystkie te lata, kiedy byli doskonałym małżeństwem.

– Nie mogę ci powiedzieć – odparł smutno. – Tym bardziej teraz. Już raz mnie zdradziłaś. Nie mogę ci zaufać. Jak bym mógł, jeżeli z twojego powodu skończę w więzieniu?

Teraz zobaczył, że ona się zachwiała, a blask w jej oczach zadrżał.

Przez moment kusiło go, by wziąć ją w ramiona, ale po chwili mu przeszło.

Wymieniali cios za ciosem jak bokserzy na ringu. Zastanawiał się, jak to się stało, że znaleźli się w takim punkcie.

– O Boże! – zawołał Espérandieu, czytając kolejny artykuł.

Servaz nie miał tak dobrego wzroku jak jego zastępca i czytał wolniej od niego maleńkie i niezbyt wyraźne literki na mikrofiszkach, ale kiedy usłyszał ekscytację w głosie Vincenta, jego serce zaczęło bić szybciej.

Bolały go oczy, a od kurzu, którego klitka była pełna, zbierało mu się na kichanie. Potarł powieki, pochylił się nad podświetlonym ekranem i czytał:

Przyczyny wypadku nie zostały jeszcze ustalone, ale hipoteza błędu ludzkiego wydaje się potwierdzać. Zeznania ocalałych dzieci zasadniczo się pokrywają: W chwili zdarzenia Joachim Campos, kierowca autokaru, 31 lat, miał być zajęty ożywioną rozmową z jedną z ich nauczycielek, Claire Diemar i zwracając się do niej, kilkakrotnie odrywał wzrok od drogi.

Claire Diemar to obok kierowcy autokaru i opiekuna Elvisa Konstandina Elmaza, lat 21 jedna z trzech dorosłych osób, które przeżyły tragedię.

Czwarty dorosły, który także podróżował z dziećmi, zginął, próbując je ratować.

– Koszmarna historia, co? – odezwał się jakiś głos za ich plecami.

Servaz się odwrócił. Zauważył człowieka około pięćdziesiątki stojącego na progu – rozczochrana czupryna, czterodniowy zarost i okulary na włosach – który stał w progu i patrzył na nich z uśmiechem.

Nawet gdyby nie znajdowali się w podziemiach redakcji gazety, Servaz bez wahania przykleiłby mu na czoło odblaskową karteczkę z napisem „dziennikarz”.

– To pan zajmował się tą sprawą?

– Tak jest. – Mężczyzna zrobił kilka kroków w ich stronę. – I niech pan mi wierzy, w całym moim zawodowym życiu to był jedyny raz, kiedy wolałbym oddać gorący temat komu innemu.

– Co pan chce przez to powiedzieć?

– Kiedy dotarłem na miejsce, autokar był już w wodzie. Niejedno w życiu widziałem, ale to… Byli tam strażacy z okolicy. Był nawet śmigłowiec górskiego pogotowia ratunkowego. Ci biedni goście byli załamani. Zrobili, co mogli, żeby wyciągnąć jak najwięcej dzieci, zanim autokar zniknął pod wodą, ale nie dali rady uratować wszystkich i jeden z nich poszedł na dno razem z dzieciakami. Dwaj inni strażacy, którzy byli w środku, kiedy autokar spadł do jeziora, zdołali wypłynąć na powierzchnię. Mimo, że ten pajac kapitan im zabronił, zanurkowali jeszcze raz i udało im się wyciągnąć jeszcze jedno dziecko, ale inne już nie żyły: potonęły albo zostały zmiażdżone. I przez cały czas trwania akcji, ten pieprzony reflektor ciągle świecił, wbrew wszystkiemu. Mimo że ten autokar był taki zmasakrowany, rozumie pan? Takie, no nie wiem… świetliste oko. Tak, oko pieprzonego mitycznego zwierza, jakiegoś potwora z Loch Ness, wyobraża pan sobie? Który leżał na dnie jeziora z dziećmi w brzuchu.

Widać było kształt autokaru. Wydawało mi się nawet, że zauważyłem…

Cholera! – dodał.

Słychać było, że ma ściśnięte gardło.

Servaz pomyślał o latarce, która tkwiła w gardle utopionej we własnej wannie Claire i o dziwnie wykręconej pozycji, w jakiej zabójca umieścił

kobietę. Z wielkim trudem ukrył poruszenie. Mężczyzna podszedł, zsunął

okulary w grubej oprawie na nos i schylił się, by przeczytać to, co było wyświetlone na ekranie.

– Ale najgorszy był moment, kiedy ciała niektórych dzieci zaczęły wypływać na powierzchnię – ciągnął. – Okna były powybijane i autokar leżał na boku. Ponad połowa dzieci została uwięziona w środku, ale po kilku godzinach część pasów puściła i stało się to, co się dzieje ze wszystkimi

topielcami,

którym

nie

włożono

betonowych

butów.

Wypłynęły… jak jakieś cholerne balony, unosiły się na powierzchni jak kukły.

Jak lalki w basenie, pomyślał Servaz. Boże Wszechmogący!

Mężczyzna najwyraźniej otrząsnął się ze wspomnień i nagle zrobił

minę psa, który zwęszył zakopaną w ziemi kość.

– Ciekawe. Dlaczego gliny z Tuluzy nagle zainteresowały się tą starą historią? – Servaz zobaczył, jak spojrzenie dziennikarza przesuwa się z Vincenta na niego, a potem zaczyna płonąć jak bengalskie ognie. – O

jasna dupa! Claire Diemar! Zamordowana wykładowczyni… Ona też była w tym autokarze!

Cholera, rzeczywiście, pomyślał Servaz. Zobaczył, jak nagle uruchamiają się wszystkie tryby reporterskiego mechanizmu.

– O cholera! Ofiara utopiona we własnej wannie! Myśli pan, że zrobiło to któreś z dzieci, tak? Albo jakiś rodzic? Ale dlaczego dopiero po sześciu latach?

– Niech pan wyjdzie – powiedział Servaz.

– Co?

– Spadaj pan.

Zobaczył, że dziennikarz się nachmurzył.

– Uprzedzam pana: jutro w „La République” ukaże się artykuł. Jest pan pewien, że nie ma pan nic do powiedzenia?

– Won!

– Kiepsko – podsumował Espérandieu, kiedy facet wyszedł.

– Szukamy dalej.