Wykonał jej polecenie, zatkał nos, zrobił wydech i poczuł, jakby z jego ucha wydobyła się wielka bańka powietrza. Ból ustąpił. Słyszał już tylko lekki szum, który uznał za znośny. Znowu pokazał palcami znak „okay” i zaczęli płynąć w dół, dwukrotnie wyrównując ciśnienie.
Na dnie otarli się brzuchami o mięsiste warkocze glonów. Płynęli w prawdopodobnym kierunku urwiska, nad którym biegła droga. Irène ciągle trzymała go za rękę. A jednak czuł, że jest na świecie sam. Sam ze swoimi myślami. I ze swoim stresem.
Czuł się lekki.
Jakby był w stanie nieważkości.
Cisza…
Słyszał tylko bulgotanie wokół siebie. I echo własnego oddechu.
Wdychanie powietrza przez wąż stało się już łatwiejsze.
Rzucił okiem na komputer.
Piętnaście metrów.
Po chwili Ziegler puściła jego rękę i spojrzała na niego. Dał jej znak, że wszystko jest w porządku i kobieta oddaliła się od niego, płynąc w tym samym kierunku. Servaz rozejrzał się dookoła. Nie było tam nic ciekawego. Byli sami na dnie jeziora. Gdyby coś się stało, nikt nawet nie pomyślałby, żeby ich tam szukać. Servaz poczuł się strasznie słaby i bezbronny. Teraz, gdy Irène nie trzymała go za rękę, jego stres z minuty na minutę wzrastał. Hej, uspokój się, jesteś tylko parę metrów pod wodą, wystarczy nabrać powietrza w płuca i napompować kamizelkę, żeby wypłynąć na powierzchnię.
Ale Ziegler mówiła mu o konieczności przestrzegania poziomów dekompresji. Nawet na takiej głębokości. I o tym, że ważne jest, aby nie wpadać w panikę. Cholera. Spojrzał w górę i zobaczył słabe światło. Raczej szare niż niebieskie. Może zaczęła się burza. Ta myśl jeszcze bardziej go przestraszyła i znowu zaczął mieć trudności z oddychaniem. Uspokój się.
Zrób wydech. Skupił się nad tym, co miał przed sobą, i skierował
strumień światła na muliste dno. Odwróciwszy głowę, zobaczył Irène, która świecąc to tu, to tam, prowadziła poszukiwania w odległości zaledwie trzech metrów od niego, poruszając się swobodnym, falującym ruchem jak syrena. Nie zwracała na niego najmniejszej uwagi. Mógł sobie krzyczeć, nie usłyszałaby go… „Gdybyś miał jakiś problem albo gdybyśmy się rozdzielili, machaj latarką na wszystkie strony i nie ruszaj się z miejsca. Przypłynę po ciebie”…
Dno jeziora stało się bardziej nieregularne – skały, pnie drzew, małe wypukłości, które trzeba było przekraczać, słowem pejzaż równie zróżnicowany jak na górze. Zaczęło też przypominać dzikie wysypisko śmieci. Servaz oświetlił latarką wielki pień, wzbił się nieco wyżej, by przekroczyć tę przeszkodę, i zanurkował, płynąc w kierunku łąki glonów.
Dalej dno zaczęło wyraźnie się wznosić. Rzucił okiem na Irène. Nie zdając sobie z tego sprawy, oddalili się od siebie jeszcze bardziej i Servaz poczuł, że znowu opanowuje go panika. Był sam ze sobą, za cienką szybką z pleksi, na którą napierały tysiące metrów sześciennych złej wody.
Przed jego nosem przepłynęła ławica małych rybek, lśniących srebrzystym blaskiem.
Trochę dalej, wśród glonów i mułu coś leżało. Być może jakieś urządzenie gospodarstwa domowego zrzucone z brzegu, do którego, jak wskazywało wznoszące się dno, było coraz bliżej. Było tu także więcej śmieci. Servaz machnął płetwami, by tam podpłynąć. Dostrzegał już wśród roślinności blady odblask szyby i jakiegoś metalowego przedmiotu.
Jego serce zaczęło bić szybciej. Czuł mieszankę podniecenia i strachu.
Mimo niecierpliwości i ciekawości zmuszał się, by powoli wypuszczać powietrze. – Jeszcze dwa machnięcia płetwami. Zobaczył go. Popielaty mercedes Joachima Camposa. Niemal nietknięty, mimo toczącej go rdzy.
Korozja zjadła połowę tablicy rejestracyjnej, została jednak litera X albo Y, dwa zera i czytelne cyfry oznaczające departament: 65.
Coś było w środku.
Za kierownicą.
Servaz widział go przez przednią szybę pokrytą cienką przezroczystą błoną.
Był blady.
I nieruchomy.
Patrzył prosto przed siebie.
Człowiek, który kiedyś był kierowcą autokaru.
Poczuł, że krew w jego żyłach za bardzo się burzy, że serce bije zbyt mocno, a on za szybko oddycha. Okrążył samochód, szarpiąc się, i niezdarnie podpłynął do drzwi od strony kierowcy.
Wyciągnął rękę i nacisnął na klamkę. Spodziewał się, że będzie zablokowana, tymczasem wbrew jego oczekiwaniom drzwi otworzyły się, wydając zduszone przez wodę skrzypnięcie. Nie było jednak dość miejsca, by otworzyć je na oścież: koła były zakopane w podłożu i dolna część drzwi szorowała o dno.
Servaz przez szparę zajrzał do środka i oświetlił sylwetkę za kierownicą.
Postać siedziała na swoim miejscu, przytrzymywana tym, co zostało z pasów bezpieczeństwa. Gdyby pasy puściły, po kilku dniach gazy rozdęłyby trupa i pływałby on pod sufitem. Strumień światła wydobył z ciemności szczegóły, których Servaz wolałby nie widzieć: długotrwałe zanurzenie zmieniło tkankę tłuszczową w tłuszczowosk, inaczej „trupi tłuszcz”, substancję w dotyku przypominającą mydło i Joachim wyglądał
jak doskonale zakonserwowana woskowa figura. Proces saponifikacji powstrzymał rozkład ciała i zachował je w takim stanie przez wszystkie te lata. Owłosienie uległo zniszczeniu i Servaz miał przed sobą łysą, woskową głowę, wystającą z pozostałości kołnierzyka koszuli. Naskórek na dłoniach wystających z postrzępionych rękawów oddzielił się i wyglądał jak dwie nieskazitelnie białe rękawiczki – to również typowy proces u topielców.
Oczy zniknęły, a w ich miejscu widniały dwie czarne dziury. Servaz uświadomił sobie, że samochód do pewnego stopnia uchronił trupa przed drapieżnikami. Oddychał coraz szybciej. Miał już okazję oglądać nieboszczyków, ale nigdy nie robił tego dziesięć metrów pod wodą na dnie jeziora, skrępowany skafandrem. Woda stawała się coraz zimniejsza. Zadrżał. Narastające ciemności, odblask światła, a teraz ten trup…
Dwutlenek węgla z trudem wydobywał się na zewnątrz i zatruwał mu mózg. Servazowi było coraz trudniej oddychać.
A potem policjant zauważył dziurę w pobliżu skroni. Pocisk trafił w policzek obok lewego ucha. Obejrzał otwór. Strzał z przyłożenia.
Nagle wydarzyła się rzecz niewiarygodna. Trup się poruszył! Servaz poczuł, jak narasta w nim panika. Strzępy koszuli na martwym tułowiu zafalowały po raz drugi i policjant gwałtownie się cofnął. Uderzył głową w jakiś metalowy element nadwozia. Poczuł, że zahaczył o coś automatem oddechowym, i na myśl, że zabraknie mu powietrza, na moment ogarnęło go przerażenie. Wydmuchał z siebie chmurę rozpaczliwych bąbelków.
Działając pod wpływem szoku, wypuścił z ręki latarkę, która wolno opadła na podłogę auta, między nogi nieboszczyka, zalewając ciało, deskę rozdzielczą i sufit pojazdu strumieniem jasnego światła.
W tej samej chwili ze strzępów koszuli wypłynęła maleńka rybka i zniknęła w oddali. Servazowi szumiało w uszach. Brakowało mu powietrza, w jego skroniach pulsowała krew. Uświadomił sobie, że zapomniał sprawdzić manometr. Wyciągnął rękę, sięgnął między pedały i nogi topielca po latarkę i zaczął nią wymachiwać na wszystkie strony, by wezwać pomoc.