Gdzie jest Ziegler?
Nie miał odwagi, by czekać. Zrobił kilka rozpaczliwych ruchów płetwami w kierunku powierzchni. Upłynął zaledwie kilka metrów i znalazł
się w plątaninie białych, porozgałęzianych korzeni.
Poczuł, że coś trzyma go za nogę. Miotał się wściekle, by się wyswobodzić, kiedy jakiś inny kawałek drzewa gwałtownie uderzył w jego maskę. Ogłuszony, próbował ruszyć się w lewo, a potem w prawo, ale znowu wpadł w twarde, sztywne korzenie. Były wszędzie! Był uwięziony przez to kłębowisko, które wcześniej widział z daleka, zaledwie kilka metrów pod powierzchnią! Jego latarka musiała się zepsuć, ponieważ dostrzegł już tylko szarość, która wyżej była nieco jaśniejsza, a w dole zupełnie czarna, oraz zagmatwaną sieć makabrycznych korzeni wokół
siebie. Czuł, że traci zmysły, że nie jest już zdolny do refleksji. Nie miał
odwagi zawrócić ani zanurkować niżej. Za wszelką cenę musiał znaleźć drogę ku górze.
Teraz!
Nagle końcówka automatu oddechowego została wyrwana z jego ust.
Przerażony, znalazł ją po omacku i szarpnął, ale urządzenie zakleszczyło się między gałęziami albo korzeniami! Przyłożył do niej usta i łapczywie wciągnął tlen. Jeszcze raz szarpnął i ustnik znowu mu wypadł. Coś się nie zgadzało… Automat wciąż był podłączony do butli. Jak to możliwe, że zaklinował się wśród korzeni? Znowu przytknął go do ust i zrobił wdech.
Szarpał rozpaczliwie, usiłując wydobyć urządzenie. Nic z tego. Panika go zaślepiała. Wokół siebie słyszał trzaskające bąble powietrza – objaw własnego oszołomienia.
Nie chciał zostać ani minuty dłużej w tej wodzie, złapany w potrzask.
Odpiął taśmy butli. Miotając się, uwolnił się z uprzęży. Po raz ostatni zaczerpnął powietrza z aparatu.
Następnie chwycił korzenie i szarpał je na wszystkie strony, ale w wodzie miał za mało siły. Bił płetwami, ciągnął, zapierał się, naciskał
nogami. Rozległ się głuchy trzask. Torował sobie drogę ku górze, na oślep, wślizgnął się w mysią dziurę, podciągnął się wyżej, uderzył się, potrząsnął, podczołgał się, wyrwał się, znowu się uderzył, uwolnił się i płynął, płynął, płynął ku górze.
Deszcz przyszedł od zachodu. Jak wojsko napadające na jakiś kraj.
Najpierw przednia straż w postaci gwałtownych podmuchów wiatru i błyskawic zapowiedziała jego nadejście. A potem nad lasami i drogami rozszalała się ulewa. To nie był zwyczajny deszcz, ale istny potop spadający z nieba. Walił w dachy i ulice Marsac, szybko przepełniając studzienki, smagał stare kamienne fasady domów, a potem przesunął się nad wieś. Zalewał pagórki, które znikały przykryte ciężkim, płynnym całunem, i siekł powierzchnię jeziora, kiedy głowa Servaza przebiła warstwę gałęzi i śmieci pływających między korzeniami przy samym brzegu.
Maska przywarła mu do twarzy jak przyssawka. Musiał mocno szarpnąć, by ją zdjąć i miał wrażenie, jakby zrywał ją razem z policzkami.
Szeroko otworzył usta i wielkimi, łapczywymi haustami łykał chłodne powietrze. Pozwolił, by deszcz lał mu się na język. Pokręcił głową dookoła i jego przerażenie wróciło. Która godzina? Ile czasu spędził pod wodą, skoro zdążył zapaść zmrok? Usłyszał, jak Ziegler przebija się na powierzchnię obok niego. Chwyciła go w ramiona.
– Co się stało? Co się stało?
Nie odpowiedział. Kręcił głową na prawo i lewo z szeroko otwartymi oczami, z maską na czole. Krople deszczu stukały w neoprenowy kombinezon. Usłyszał niedaleko uderzenie pioruna. I szum ulewy bijącej w powierzchnię jeziora.
– Boże! – zawył. – Widzisz mnie?
W dalszym ciągu trzymała go za ramiona. Rozglądała się dookoła i zastanawiała się, jak dopłynąć do brzegu i wspiąć się na strome zbocze, czepiając się gałęzi i korzeni. Odwróciła się do niego. Spoglądał na wszystkie strony, ale, co dziwne, na niczym nie zatrzymywał wzroku. Nie patrzył na nią.
– Widzisz mnie? – zapytał, tym razem głośniej.
– Co? Co?
– NIC NIE WIDZĘ! JESTEM ŚLEPY!
Obserwował ich, cichy i niewidoczny jak cień. Jak jeden z wielu cieni. Nie zdawali sobie sprawy, że jest tak blisko. Nawet sobie nie wyobrażali, że może być w okolicy. Zdjął czarną czapkę, by poczuć, jak deszcz uderza o jego czaszkę przez krótko przycięte, ufarbowane na blond włosy. Pogłaskał
się po czarnej, ociekającej wodą bródce z uśmiechem na ustach i błyszczącymi w półmroku oczami.
Szedł za nimi aż do tej opuszczonej, zrujnowanej kaplicy, gdzie najwyraźniej mieli zwyczaj się spotykać. Zaszył się w krzakach i przez od dawna pozbawione witraża okno słuchał dyskusji, jaką toczyli przy fajce wodnej. Musiał przyznać, że byli znacznie bardziej interesujący niż średnia statystyczna, niż wszyscy ci prymitywni półanalfabeci. Teraz lepiej rozumiał, w jaki sposób Martin stał się taki, a nie inny. To miejsce kształtowało całkiem obiecujących dorosłych. Wyobraził sobie szkołę zbrodniarzy, która w podobny sposób formowałaby swoich studentów.
Pomyślał, że mógłby w niej wykładać, i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Siedząc przyczajony w krzakach w strumieniach deszczu, patrzył, jak młodzi ludzie ubrani w szeleszczące skafandry, w kapturach na głowach, wychodzą z kaplicy i ruszają ścieżką przez las w stronę liceum. Z kaplicy dawno już zniknął Chrystus i wszelkie inne oznaki kultu. Walały się tu puszki po piwie, puste butelki po coca-coli, opakowania po lekach hamujących apetyt i strony gazet pokryte reklamami – ordynarnym symbolem innej religii: dominującej i bezpłodnej religii masowej konsumpcji.
Hirtmann nie był wierzący, ale musiał przyznać, że niektóre religie, zwłaszcza chrześcijaństwo i islam, prześcignęły wszystkie inne w zakresie stosowanych tortur i okrucieństwa. On sam chętnie pobawiłby się wymyślnymi narzędziami zaprojektowanymi przez podobnych sobie średniowiecznych geniuszy, którzy w owych czasach cieszyli się pełną swobodą w rozwijaniu swoich talentów. Głosiłby kazania z taką samą elokwencją, jakiej używał na salach sądowych, by wsadzić za kratki tych, których
niewinność
można
było
zakwestionować.
Tymczasem
przygotowywał się do roli sędziego i kata. Zamierzał na swój sposób odkurzyć stary dowcip o polarnym polewaczu*.
Początkowo sądził, że uzurpator – ten, który odważył się zająć jego miejsce i podszyć pod niego – to jeden spośród tych młodych ludzi. Ale słuchając ich i węsząc tu i tam, zrozumiał swoją pomyłkę. Ironia tej sytuacji objawiła mu się z całym swym okrucieństwem. Biedny Martin…
Tyle już wycierpiał. Być może po raz pierwszy w życiu Hirtmann poczuł, że daje się ponieść porywowi współczucia i braterstwa. Prawie miał łzy w oczach. Sam był zaskoczony, że Martin ma na niego taki wpływ. Było to cudowne, przepyszne zaskoczenie. Martin, mój przyjaciel, mój brat, pomy-
ślał. Zamierzał srogo ukarać winnego. Ponieważ jego wina była podwójna, poniesie podwójną karę: za przestępstwo obrazy majestatu i za zdradę.
* Arroseur arrosé, film braci Lumière (1895), w którym ogrodnik za sprawą fortelu małego chłopca sam zostaje oblany wodą, którą podlewał ogród (przyp. tłum.).