Выбрать главу

– Zostanę tu chwilę – włączył się Espérandieu. – Tak na wszelki wypadek.

– Świetnie. Skończymy jutro, jeśli nie będzie pan spał. Jeśli to będzie konieczne, dostanie pan białą laskę – dodała, otwierając drzwi pokoju.

Servaz machnął ręką.

– Dobranoc, Martin.

– Chyba nie zamierzasz tu siedzieć całą noc? – odezwał się do zastępcy, kiedy drzwi się zamknęły.

Usłyszał szuranie przesuwanego fotela.

– Wolałbyś pielęgniarkę? Ale w tym stanie nie wiedziałbyś nawet, czy jest ładna czy brzydka.

Ziegler zamknęła teczkę. Siedzący po drugiej stronie biurka Zlatan Jovanovic wpatrywał się w nią. W jego oczach dostrzegła jakiś błysk…

Coś, czego jeszcze przed chwilą nie było. Kiedy czytała, miał czas, żeby się zastanowić. Czy rzeczywiście kupił tę bajkę, że ona stąd wyjdzie i zapomni o tym, co robił? A może uzmysłowił sobie, że nie pokazała mu żadnego oficjalnego dokumentu? Natychmiast wzmogła czujność.

– Zabieram to – powiedziała, wskazując na teczkę.

Nie odezwał się, tylko nadal na nią patrzył. Wstała. On również.

Spojrzała na jego wielkie łapy wiszące wzdłuż ogromnego ciała. Były spokojne. Drissa Kanté miał rację: facet musiał ważyć dobre sto trzydzieści kilogramów. Powoli wyszedł zza biurka. Ziegler stała obok swojego krzesła, czekając, aż mężczyzna minie ją i pójdzie przodem, gotowa do uniku, gdyby się na nią rzucił. Ale niczego takiego nie zrobił, tylko poszedł przed siebie ciemnym korytarzem. Sięgnęła do kieszeni skórzanego kombinezonu, tam, gdzie trzymała broń, i ruszyła za nim, wpatrując się w jego szerokie plecy. Nagle zniknął za otwartymi drzwiami po prawej stronie. Nie zdążyła zareagować. W pomieszczeniu było ciemno.

Czym prędzej wyjęła i odbezpieczyła broń.

– Jovanovic! Niech się pan nie wygłupia! Niech się pan pokaże!

Trzymała pistolet gotowy do strzału i wpatrywała się w ciemność, która zaczynała się za futryną, zaledwie metr od niej. Zastygła w miejscu, wahając się, czy iść dalej. Nie chciała narażać się na to, że z ciemności wyskoczy na nią sto trzydzieści kilogramów mięsa, a wielkie łapy zaczną w nią walić jak maczugi.

– Niech pan stamtąd natychmiast wychodzi, do cholery! Zlatan, bo pana kropnę!

Nic. Na Boga! Krew szumiała jej w tętnicach. Myśl! Na pewno jest za rogiem, przyczajony, z jakimś przedmiotem albo i spluwą w dłoni.

Trzymała pistolet oburącz, tak jak ją uczono. Jedną ręką zwolniła chwyt i zsunęła ją powoli do kieszeni, w której trzymała iPhone’a.

Nagle usłyszała pstryknięcie z drugiej strony i serce w jej klatce piersiowej wykonało salto, kiedy światło zgasło i mieszkanie pogrążyło się w ciemnościach. Blask błyskawicy na chwilę oświetlił korytarz, po czym na zewnątrz rozległ się trzask pioruna i znowu zapanował półmrok.

Jedynym źródłem światła wpadającego przez okno pustego pokoju po lewej stronie były uliczne latarnie i neon kawiarni na dole. Spływający po szybach deszcz rzucał cienie, które wiły się po podłodze jak czarne węże.

Poczuła, że jej zdenerwowanie rośnie wykładniczo. Od początku zdawała sobie sprawę, że nie ma do czynienia z amatorem. Nie wiedziała, co facet robił, zanim został prywatnym detektywem, ale była pewna, że zna wszystkie chwyty i sztuczki. Pomyślała o tym, co Zuzka powiedziałaby w takiej sytuacji.

„Straszno”.

Sędzia Sartet właśnie miał zamknąć na klucz drzwi swojego gabinetu, kiedy jego uwagę zwróciły kroki w korytarzu.

– Jak się pan tu dostał?

– Zapomina pan, że jestem posłem – odpowiedział gość.

– Ten budynek jest jak durszlak. Wydaje mi się, że nie byliśmy umówieni. A ja już na dzisiaj skończyłem urzędowanie. O ile mi wiadomo, już panu uchylono immunitet, panie pośle – zażartował. – Niech się pan nie niepokoi, przesłucham pana w swoim czasie. Jeszcze z panem nie skończyłem. To dopiero początek.

– Nie zajmę panu wiele czasu.

Sędzia źle ukrywał złość. Ach, ci politycy, wszyscy są tacy sami.

Myślą, że stoją ponad prawem, wszystkim się wydaje, że służą państwu, podczas gdy służą wyłącznie samym sobie.

– Czego pan chce, Lacaze? – zapytał, nawet się nie siląc na uprzejmość. – Nie mam czasu na intrygi.

– Chcę panu coś wyznać.

Od uderzenia pioruna zatrzęsły się szyby. W tej samej chwili zadzwonił

telefon i Servaz gwałtownie podskoczył. Z bijącym sercem wyciągnął rękę i po omacku szukał telefonu na nocnej szafce, ale Espérandieu go ubiegł.

– Nie, jestem jego zastępcą… Tak, jest obok… Tak, już go daję…

Vincent wetknął mu aparat do ręki i wyszedł na korytarz.

– Halo?

– Martin? Gdzie jesteś?

Głos Marianne.

– W szpitalu.

– W szpitalu? – wyglądało na to, że jest poważnie zaskoczona i przestraszona. – Co się stało?

Opowiedział jej.

– O Boże! Chcesz, żebym do ciebie wpadła?

– Po dwudziestej nie ma odwiedzin – odpowiedział. – Jutro, jeśli masz ochotę. Jesteś sama?

– Tak, dlaczego pytasz?

– Zamknij drzwi na klucz. I okiennice. I nikomu nie otwieraj, okay?

– Martin, przerażasz mnie.

Siebie też, pomyślał i o mało nie odpowiedział: „Umieram ze strachu.

Uciekaj. Nie zostawaj w tym pustym domu. Idź na noc do kogoś, póki jeszcze nie dopadł cię ten świr”.

– Nie masz się czego obawiać – powiedział zamiast tego. – Ale zrób, co ci mówię.

– Dzwonili do mnie z prokuratury – mówiła dalej. – Hugo jutro wychodzi. Płakał w słuchawkę, kiedy z nim rozmawiałam. Mam nadzieję, że to doświadczenie go nie… – Nie dokończyła zdania. Servaz domyślił się, że kobieta jednocześnie odczuwa ulgę, radość i niepokój. – Co byś powiedział, gdybyśmy to uczcili we trójkę?

– To znaczy?

– Hugo, ty i ja – wyjaśniła.

– Marianne, nie uważasz, że to trochę… przedwczesne? Poza wszystkim, jestem też tym gliną, który go zamknął.

– Może masz rację. – Wyczuł jej rozczarowanie. – W takim razie kiedy indziej.

Zawahał się.

– Ta kolacja… Czy to znaczy, że…?

– Przeszłość jest przeszłością, Martin. Ale przyszłość to także ładne słowo, nie uważasz? Pamiętasz ten język, który wymyśliliśmy? Który znaliśmy tylko my?

O tak, pamiętał, bardzo dobrze pamiętał. Przełknął ślinę. Poczuł, jak wilgotnieją mu oczy. Całe to wzruszenie to na pewno skutek działania leku i adrenaliny, która wciąż krążyła w jego żyłach.

– Tak, tak, oczywiście – odpowiedział ze ściśniętym gardłem. – Jak mógłbym…

Sweetsnów, Martin – powiedział głos w słuchawce. – Dbaj o siebie, proszę. Ja… Do zobaczenia niedługo.

*

Po pięciu minutach jego telefon znowu zadzwonił. Tak jak poprzednio, Espérandieu odebrał i podał mu słuchawkę.

– Komendant Servaz?

Od razu rozpoznał młodzieńczy głos, choć miał zupełnie inną intonację niż wtedy, gdy słyszał go poprzednio.

– Właśnie dzwoniła do mnie matka. Dyrektor więzienia powiedział

mi, że jutro rano skoro świt będę wolny, że nie mają już przeciwko mnie żadnych zarzutów.

Mimo późnej pory Servaz słyszał w słuchawce charakterystyczny więzienny hałas,